Xiu Xiu – Angel Guts: Red Classroom
Gdyby to była EP-ka, to chwaliłbym w niebogłosy. A tak dowalę. Gdyby to była EP-ka złożona ze „Stupid In The Dark”, „New Life Immigration”, „Bitter Mellon” i „Botanica de Los Angele”s byłoby dobrze, a tak, parafrazując Marka Twaina, pogłoski o śmierci Xiu Xiu wcale nie okazały się przesadzone. Całość jest niestaranna, większość kawałków wydaje się być pisana na kolanie, realizowana na kolanie, a i miksowana na kolanie, o ile nie zabrakło jeszcze kolan Jamiemu Stewartowi. Strukturalnie utwory właściwie są jedynie szkicami, często opartymi o jeden motyw, który nie znajduje żadnego rozwinięcia.
Zaczyna się od szumu „Angel Guts”, nieszczególnie wprowadzającego w klimat. Dobra, potrzebował intro, to zrobił, ja nie umiałem się wczuć w plumkanie dwóch dźwięków na wietrze i lekkie przesterowania, które w nich zachodziły. Nie wiem zresztą, co artysta chciał powiedzieć, w jaki sposób nas nastroić, bo później, gdy już się dość naplumkał, znów zostawił szum i chyba poszedł w tym czasie do kibla, albo zaparzyć kawę. Raczej do kibla, bo szybciej. A kiedy się już wyszumiało z minutę, wrócił i wszedł z minimalistycznym rytmem następnego numeru – „Archie’s Fades”, na którego tle oprócz akcentów syntezatora z wysokim parametrem distortion, zaśpiewał, całkiem ładnie zresztą, piosenkę o samotności w mieście i przemijaniu. Ani mnie ten transik grzeje jednak, ani mnie on ziębi, tym bardziej, że pojęcia nie mam o czym Stewart śpiewa, bo z piosenki nie wynika, kim jest Jack Antoine o drżącym sercu, ani Cory o takimże sercu identycznym. Cóż, jakieś tam tęsknoty autora słabym, bo niespójnym tekstem opisane.
Jaśniejszy moment to „Stupid In the Dark”, ten, co to go wyżej sugerowałem wyciąć na EP-kę. Gwałtowny, syntetyczny werbel, na nim gęsty elektroniczny bas i plama syntezatora i nagle pięknie to wybucha, dochodzi prosty rytm, utwór żyje. Wokal też się stara i mu wychodzi – wysoko, płynnie, melodyjnie. Mały zwrot akcji między zwrotkami i znów powrót do tematu. Szalone dodatki monofonicznego syntha, które pojawiają się w końcówce są w oczywisty sposób uzasadnione, pracują jeszcze na to życie i w niecałe trzy minuty świetnie zaaranżowany utwór się kończy. Uff, czyli pan potrafi, jak mu się chce.
„Lawrence Liquor” – w początkowym chaosie ostrzeliwań dźwiękami rodem z Gwiezdnych Wojen widziałem jeszcze jakiś punkt wyjścia, ale refreny to już ekspozycja sado-maso. A-u! A-u! A-u! brzmi po polsku angielskie OwOooh OwOooh OwOooh. Sha, sha, sha – być może trzaska bicz, a Stewart gdzie w międzyczasie prosi, by mu nie mówić, że jest zły. Może on sam nie, ale kawałek z pewnością. „Black Dick”, który przychodzi potem jest już czystą pornografią z dość nawet interesującym rytmem, niestety znów łatwo odmówić mu poetyckiej wyobraźni. „Czarny kutas na stole, jedno jajo jak czaszka, drugie jak Bullet Bill”. Cóż to za szczeniacka mieszanka seksu, grozy i groteski? Później jest i o dupie, i o cyckach, i o cipce, ale to sobie już sami posłuchajcie, nie chce mi się tego referować. Kto się tym jara, ten chyba przechodzi dojrzewanie, nawet jeśli półdupek porównany zostaje tam do Jezusa, zgodnie z narzucającą się w języku angielskim dwuznacznością słowa cheek, a którego nadstawianie sugerował dwa tysiące lat temu sam przedmiot tego porównania.
I znów światła na utwór – to ten drugi, co to bym go wyciął spośród potworków – „New Life Immigration”. Przepiękna piosenka o podwójnym samobójstwie. Z refrenem, którego słowa zaczynają się od „Nie musimy żyć, żeby kochać”. Ale jest w niej znacznie więcej warstw, bo jest i gorycz – „każdy nas zawiódł”, i wyraz samoświadomości i „my zawiedliśmy wszystkich”, i niemniej przekonująca puenta: „To jest ten spokój, którą obiecaliśmy sobie nawzajem, to jest ta miłość, o której zawsze marzyliśmy”. Tekst udało się Stewartowi podać na nawiązującym do „Atmosphere” Joy Division, interesującym połączeniu długich i przyjaznych brzmień typu pad i niespiesznych basów.
Tutaj jeszcze zatrzymamy się na chwilę, ponieważ akcja tej piosenki rozgrywa się w Los Angeles, a tam właśnie przeprowadził się Jamie Stewart przed nagraniem „Angel Guts: Red Classroom”, i tam zresztą częściowo nagrywał ten album. Ponoć źle trafił, bo szukał mieszkania na oślep i wylądował, mówiąc oględnie, w niezbyt bezpiecznej dzielnicy. Jakieś cztery gangi walczyły w niej o teren, co owocowało ciągłym podrzucaniem trupów do pobliskich parków i jeziora. Bał się wychodzić wieczorami. W ogóle nie dziwię mu się zatem, że w końcowej partii niejako poprzez ucieczkę, jaką jest wspomniane podwójne samobójstwo, unicestwia samo miasto: „Nasze wyjście pożarowe jest pięć pięter nad ulicą, możemy siedzieć i patrzeć jak płonie Los Angeles”.
Niestety dalej znów jest gorzej. W takim „El Naco” okrzyki przerażenia na tle niemelodyjnej i prymitywistycznej bazy dosłownie kilku tonów nie mogłyby wystraszyć nawet szesnastolatków z Beverly Hills ileś tam. Podobnie w mniej już krzyczanym „Adult Friends” – gdy tylko górę bierze nad Stewartem skłonność do aktorskich interpretacji, tym gorzej dla utworów. Po co ten pan tak to przeżywa, chciałoby się zapytać, gdy napięcie, które chce zbudować, kończy się śmiesznością. „The Silver Platter” z kolei, jakkolwiek ciekawszy dźwiękowo, z jednostajnym rytmem i bardziej zrównoważonym wokalem, należy do tej nieszczęsnej grupy utworów całego świata, które mogłyby się rozwijać w nieskończoność, nigdy nie proponując rozwiązania. Atmosfera potrafi jedynie gęstnieć i wpadać w coraz większy patos, piętrzy się, ale nie znajduje ujścia i siłą rzeczy autor zostawia nas z niedokończonym tworem, brutalnie wyciszając go u końca. Szkoda, bo był to całkiem niezły szkic na pół piosenki.
I teraz jeszcze raz światła – na „Bitter Mellon” – z głupkowatym rytmem, który jednak okazuje się bardzo nośny dla transowego charakteru całości, ze zgrzytami przesterów i melodeklamacją przechodzącą w ładną opowieść wokalną, z nieco tylko perwersyjnym tekstem, bez wykładania kutasów na stół. Zdecydowanie przekonują właśnie te utwory Xiu Xiu, w których melodia lub nawet jej zalążek, pozwala nam zapominać o wyrachowanych stylizacjach, o wrażliwości nerwu wyciągniętego z mroku i wystawionego na światło dzienne i bodźce, z czym niestety mamy do czynienia w przytłaczającej części albumu. Czasem nawet szkoda, szczególnie, gdy dzieje się to w ciekawym, znów transowym A Knife in the Sun. Po nim „Cynthya’s Unisex”, pozorujący szaleństwo, ale wykonany z takim wdziękiem muzycznym, że bardziej przekonują mnie brzmienia kosiarek i dmuchaw czterech robotników, uprzątających mi właśnie Sady Żoliborskie pod balkonem.
Płyta zbliża się do końca, nadchodzi przedostatni kawałek – „Botanica de Los Angeles”, i choć nie spodziewam się już niczego dobrego (statystycznie uogólniając, że na finisz zostawi nam Stewart niedoróbki, do których i tak mało który słuchacz dotrze), srogo się rozczarowuję. Numer jest dobry! Patetyczny, ale to nie przeszkadza. Rozpoczynający się zdecydowanym uderzeniem stopy, punktu wyjścia mocarnego rytmu, który potowarzyszy nam aż do końca. Znakomicie zaśpiewany, chciałoby się rzec, że wręcz nazbyt ładny. I gdy się człowiek do tego przesadnego piękna przekonać nie może, wtedy wchodzą niestrojące leady syntezatora, które tę słodką linię znakomicie psują i nie pozwalają zrobić z kawałka przedmiotu uwagi zbyt mainstreamowego odbiorcy. Klasa.
Ostatni utwór, „Red Classroom”, chciałem przemilczeć. Przyjąć jak wspomniane intro na początku – że w porządku, gość bardzo pożądał mieć na płycie outro, to ma. A jednak ani ono komukolwiek potrzebne, ani pomysłowe, ani profesjonalnie przygotowane. Z szumu i zgrzytów, jednak zupełnie płaskich, jakby pod ręką nie miał wzmacniacza do reampingu, jakby je robił w pośpiechu, albo umowa obejmowała minimalny czas trwania albumu, a jemu zabrakło akurat dwóch i pół minuty.
Cóż, przetrwałem tę płytę, nie zabiłem się, nie zdeprawowałem, nie przestraszyłem, nie wybuchłem. Nie odpadłem z wrażenia, ani nie wciągnęły mnie małe perwersyjki Jamiego Stewarta. Zostawiam w odtwarzaczu cztery złote grudki, reszta: piasek i muł same wypłukują się przez sito. A mogła to być taka dobra EP-ka.
Co państwo na to?