Volcano Choir – Repave
Szanuję Bon Ivera. Podobnie jak połowa świata pozostaję pod niegasnącym wrażeniem błyskotliwej zagrywki gitarowej w „Perth”, a spowity wodorostami i algami morskimi występ na Openerze 2012 naprawdę mi się podobał. Szanuję Bon Ivera, ale chyba go nie lubię. A przynajmniej nie na tyle, by czuć potrzebę posiadania jego nagrań. Próby stania się nowym Philem Collinsem wcale nie poprawiają jego notowań. Dlatego fakt, że Justin Vernon wchodzi w skład grupy Volcano Choir nie jest dla mnie specjalną rekomendacją, okazało się jednak, że zmiana układu personalnego potrafi zdziałać cuda i szczerze mówiąc, jestem skłonny przeprosić, zaczerwienić się i wyciągnąć rękę na zgodę.
Ten album nie jest przeprodukowany, słychać po prostu, że poświęcono mu bardzo dużo uwagi…
Wydawać się może, że „Repave” to płyta dosyć zachowawcza i mocno zakotwiczona w tradycji, a jej autorzy za żadne skarby nie chcą wytyczać nowych kierunków i przeprowadzać rewolucji – wystarcza im wspólne brzdąkanie ze skłonnością do zapętleń na bardzo przyjemnych, przestrzennych melodiach”Alaskans”, „Dancepack”). Niezależnie od tego, od strony producenckiej jest to dzieło na wskroś współczesne, nikt nie próbuje udawać, że nagrywał na zakurzony magnetofon szpulowy gdzieś na strychu – obróbka sięga głęboko i jest bardzo efektowna. Weźmy choćby arcyprzebojowy „Comrade” – partia gitarowa zrealizowana jest w taki sposób, że sprawia wrażenie odpalanych rytmicznie, rozłożonych szeroko po kanałach sampli, w końcówce zaś wokal potraktowano vodocerem w stylu tak przegiętym, że przypomina „Age Of Adz” Sufjana Stevensa, ewentualnie współczesne R’n’B. To naprawdę świetny utwór i zupełnie nie przeszkadza mi, że Bon Iver jest w nim Bon Iverem tak bardzo, jak tylko on to potrafi.
„Comrade” nie jest przypadkiem odosobnionym. I to nie wyłącznie pod kątem studyjnej obróbki. Mocno odseparowane od siebie ścieżki instrumentów i szeroko zakrojone zabawy partiami wokalnymi dają o sobie znać począwszy od otwierającego album „Tiderays”, aż po finałowy „Almanac”. Najbardziej konwencjonalne wydają się utwory najspokojniejsze.”Alaskas” to tylko wokal fortepian i plumkająca luźno gitara – siłą rzeczy, poza dozowaniem pogłosu nie ma tu czym manipulować. Konwencjonalne nie znaczy jednak nudne, nieśpieszne zwrotki mają w sobie coś z The National, a pluszowy i nieskończenie delikatny refren lokuje Volcano Choir daleko poza zasięgiem większości posępnych akustycznych grajków.
We fragmentach bardziej dynamicznych muzycy odważnie wychodzą poza indierockowe ramy – monumentalne wypełnione zgiełkiem kulminacje powoli narastającego napięcia, gdyby tylko odpowiednio przymrużyć oczy, mogą przybierać kształty bliskie postrockowi. Zaskoczenie numer dwa: wspominany zgiełk ma w dużej mierze syntezatorowy rodowód, a wieńczący całość, najdłuższy na płycie „Almanac”, niemal w całości zbudowany jest w oparciu o nerwową, syntetyczną melodię.
Ten album nie jest przeprodukowany, słychać po prostu, że poświęcono mu bardzo dużo uwagi. To zupełnie zrozumiałe, w końcu płyt nie wydaje się co tydzień, chociaż gdyby spróbować podliczyć ilość projektów, w które zaangażowany jest Justin Vernon to powyższe twierdzenie może okazać się trudne do utrzymania…
To pewnie jeszcze nie jest przyjaźń, ale Panie Bon Iver, zdaje się, że oceniłem Pana trochę zbyt pochopnie. Nie warto pielęgnować urazy.
Co państwo na to?