Ultraísta – s/t
Staroć, nie? Będzie już dobry rok i ze cztery miesiące, odkąd się ukazała. Dziwnym trafem przeszła u nas niemal niezauważona, co jest pewnym usprawiedliwieniem dla tego spóźnionego tekstu. Tzn. można było go nie napisać, uznać, że temat nieaktualny, ale przecież warto, żeby zostało po polsku coś obszerniejszego niż dostępne gdzieniegdzie wzmianki, niespecjalnie zresztą liczne.
Pod koniec poprzedniej dekady Nigel Godrich niebezpiecznie zbliżył się do czterdziechy i doświadczywszy, zdaje się, przemijania, uznał, że należy wygrzebać się z fotela przed konsoletą mikserską i komputerem, by ruszyć na pierwszą linie frontu. Trudno mu się dziwić, pracował z największymi, był (jest i będzie) współtwórcą brzmienia Radiohead, produkował Paula McCartneya, Becka i Air, a w portfolio ma też od cholery miksów dla różnych wykonawców, by wspomnieć tylko R.E.M. A remiksów to już w ogóle ho-ho. Gdzież tu dalej zmierzać na siedząco? Wstał, otrzepał spodnie z okruchów bułki i chwycił za instrumenty. Decyzja wydała owoce – wkrótce pojawił się niezwykle popularny zespół Atoms For Peace, ale dzięki niej mamy także przedmiot dzisiejszej recenzji – projekt Ultraísta. Godrich dobrał sobie za pomocników dobrze mu znanego Joeya Waronkera (bo jeździli z Atoms For Peace, grać najpierw numery Yorke’a z The Eraser, a później przygotowując materiał z „Amok”) oraz młodszą o siedemnaście lat, znaną z nie wiadomo czego „Laurę Bettinson”.
Na tę potrawę składa się wiele różnych detali, wiele różnych przypraw, nikt jednak nie przesolił, nikt nie przepieprzył, ani – z drugiej strony – nawet liści laurowych nie jest tu zbyt wiele.
Jaka jest teza? Wyczytałem w jednym z wywiadów, że chodziło mu o przygotowanie komputeropodobnej muzyki opartej na pętlach, przy czym pętlach w całości zagranych na żywo przez żywe stworzenia. I tak też jest od początku do końca płyty. Zaczyna się od utworu „Bad Insect”, którego tekst w żaden sposób nie nawiązuje do żadnego złego insekta, więc można przyjąć, że albo to średnio czytelna metafora, albo, co bardziej prawdopodobne, może nim być syntezatorowy motyw, powtarzany w nieskończoność przez Godricha i mile drażniący ucho. Tuż nad nią pływa melodia wokalu, który przywodzi na myśl B52’s, ale daję słowo, że będzie to jedyne porównanie do dinozaurów. Zaciekawia bas, bo pędzi z wywieszonym językiem, jakże uzupełnia i nakręca jednocześnie, by nagle zatrzymać się na chwilę, jakby dostał zadyszki i musiał nabrać powietrza. A potem znów zrywa się do biegu. I takie pauzy basowe będą zdarzać się przez cały numer. A pod tkanką instrumentów, gęsta, przepraszam za słowo, funkująca perka Waronkera.
Za nim idzie „Gold Dayzz”, który dla odmiany zbudowany jest w całości wokół nienaruszalnej pętli basu i w tempie poniżej 100 BPM. Taki popowy czołg, co wcale nie znaczy, że kartonowy. Po prostu ani nie zwalnia, ani nie rwie do przodu, monotonnie przesuwa się z punktu do punktu. W kolejnych utworach perkusja wyraźnie zagęszcza, pojawiają się też dźwięki, z których każdy należałoby analizować osobno. Czasem to sprzężenia, czasem brudne i zupełnie niemuzyczne warstwy sczepione na szczęście z melodyjnym basem, bo w innym wypadku blisko by już było do atonalnych eksperymentów. Czasem brzmienie syntezatora niemal wprost z nurtu new romantic. Ale wszystkie te elementy są dozowane oszczędnie, trzeba przyznać. Na tę potrawę składa się wiele różnych detali, wiele różnych przypraw, nikt jednak nie przesolił, nikt nie przepieprzył, ani – z drugiej strony – nawet liści laurowych nie jest tu zbyt wiele.
W połowie płyty, po perełkach mniejszych, raczej hodowlanych, na sznurze trafia się perła niepodważalnie urodziwa – „Easier”. Znów na gęstym, często korzystającym z kotłów rytmie pojawia się pompatyczna syntezatorowa linia. Urodziwie subtelny, prawie zalotny wokal wdzięczy się w refrenie, a leadowe barwy klawiszy ustępują miejsca gładkim padom. Perkusja stopniowo upraszcza się, by stać się tanecznym rytmem. Druga taka perła trafi się pod numerem dziewiątym w „Wash It Over”. Zanim syntezator rozkręci się w melodię, długo pracuje jak szmer czy raczej bzyczenie transformatora. Bettinson śpiewa bez pośpiechu, ma tu dużo miejsca, ale (słusznie) idzie za klawiszem. I dalej, u sąsiada pod dziesiątką, jest już tylko lepiej, choć przecież dotychczas nie było wcale źle. Zapętlona wokaliza w „You’re Out” razem z synthem tworzą tło, a na nim, chyba pierwszy raz tak odważnie, Laura pokazuje siłę swojego wokalu. Niemal jak… Nie, miało nie być porównań do dinozaurów. Albo dobra, wycofuję. Siouxie z okresu „Peepshow”, wystąp.
Ostatnie dwa utwory płyty (bonus track version) to dołączone remiksy, w tym jeden, uwaga, Davida Lyncha – „Strange Formula”, dla mnie ciekawszy od oryginału, choć szumu i przesterowań pan reżyser nie poskąpił. Pomimo eksponowanego lo-fi, kawałek dostał kopa, nie mówiąc o dziwactwie. Choć w przypadku tego pana dążenie do dziwactwa nie dziwi.
Gdybym jednak miał wybrać prawdziwego i jedynego bohatera tej płyty, nie będzie nim ani Godrich, ani interesująca, co by nie mówić, choć nie posiadająca jeszcze własnego muzycznego języka, Bettinson. Rządzi tu Joey Waronker i to on rozdaje karty. Już sama paleta barw, pochodzących nie tylko z perki, ale również z programowanych padów, które nieustannie nasz bohater ma na podorędziu, to wstępny wniosek o order. Przy czym jego gra to gęsta sieć neurotycznych uderzeń w urządzenia rytmiczne rodem z laboratorium. Przez chwilę wyobraziłem sobie, że siedzi w masce i poszukuje dziwnej formuły („Strange Formula”).
Co państwo na to?