Tomasz Mreńca – Echo
Czwarta płyta długogrająca polskiego skrzypka i multiinstrumentalisty może przynieść mu status jednego z najoryginalniejszych twórców ilustracyjnego ambientu w Polsce. Mreńca rozgościł się za jej pomocą na dobre pośród takich nazwisk, jak Stefan Wesołowski (nomen omen także skrzypek) czy Michał Jacaszek, a także operujący potężnymi mrocznymi dronami Rites of Fall, którego „Towards the Blackest Skies” dwa lata temu w naprawdę przepiękny sposób połączyło smyczki z dark ambientem.
Wydaje się, że ciemny powab trauerspielu pasuje jak ulał do polskiej melancholii, której korzenie sięgają pewnie Chopina z jego słaniającymi się od łez wierzbami, a nawet dalej – ludowej muzyki wielkopostnej czy lamentalnej (odkrywanej zresztą na nowo w znakomitym stylu przez Adama Struga). Muzyka Mreńcy wykracza jednak poza tradycję żałobną skoncentrowaną wokół swoistego humanizmu i uduchowienia śmierci, która miałaby stać się metafizyczna zapowiedzią kontaktu z zaświatem, podróżą mroczną, ale zbawienną dla duszy, wybawieniem.
Mreńca kreśli przed nami nieludzki, choć szczęśliwy obraz wielkiego odrodzenia, które Gaia szykuje dla swoich dzieci po wypędzeniu wyrodnej ludzkości.
Druga strona rzeczywistości, do której dociera muzyk to świat pozbawiony pierwiastka duchowego, pełen wyzwolonej od człowieczego jarzma żywej materii, zaświaty jako świat po człowieku. Dlatego interpretuję ten krążek ściśle post-antropocentrycznie jako muzykę ostatnich dni ludzkości, która w zapamiętała w nieopanowanej konsumpcji bogactw życiodajnej planety, sama pożarła w końcu siebie, pozostawiając ogromną przestrzeń, która – choć zrazu wydaje się pustką – szybko zapełnia się kłębiącym się życiem, szczęśliwym i spokojnym.
Zarówno w tytułach poszczególnych utworów, jak i w samej warstwie muzycznej – przeciągłych pejzażach ciemnych dronów niczym z Abula Mogarda, zapętlonych samplach wokalnych zmieszanych z syntezatorowymi liniami, przypominających nieco te stosowane przez Buriala, okrutnie smutnych smyczkach, które zapierają dech niczym w „13 Angels Standing Guard 'Round the Side of Your Bed” Silver Mt. Zion, czy zapowiadających pierwsze promienie słońca wychodzące spomiędzy ustępujących chmur smogu, pełnych nadziei melodiach bliskich Sigur Rós, nie znajdziemy już ludzi. Jako mistrz ilustracji Mreńca kreśli przed nami nieludzki, choć szczęśliwy obraz wielkiego odrodzenia, które Gaia szykuje dla swoich dzieci po wypędzeniu wyrodnej ludzkości. Obrazy te, wieszczące exodus człowieka, odwracają kierunek ewolucji, który dotąd wydawał się nieuchronny – udomowienie natury, podporządkowanie jej człowiekowi, zostaje raz na zawsze odwrócone, z żałobnego śpiewu wydobywającego się z pierwotnego morza, którego kwestię wypowiada Daniel Spaleniak, jedyny, być może ostatni ludzki głos odbijający się tytułowym echem pośród skał trwających od zawsze i na zawsze.
Co państwo na to?