Tides From Nebula – Eternal Movement
W przypadku tego albumu już sama okładka zwiastuje pewną zmianę – zamiast naturalnych krajobrazów mamy świetlisty, nieco technologiczny twór. Oczywiście nadal mieści się to w lekko niejednoznacznych stylistycznie ramach post rockowej ikonografii – wspomniany twór jest figurą i symbolem zarazem, czymś żywym i nieożywionym, planetą i maszyną. Podobnie jest z muzyką, zmiana w twórczości zespołu jest wyraźna, ale jej charakter dostrzegą wyłącznie osoby obeznane z niepisanym kodeksem postrockowych sztuczek i patentów. Poza tym zmiana nie musi przecież oznaczać wybiegania w przyszłość…
Tym razem wszystko opiera się tu na ruchu, ekspresji, napięciu – jakby Tides From Nebula chcieli pokazać więcej niż na poprzednich albumach…
Co zupełnie nietrudne do zauważenia i, w porównaniu do poprzednich dokonań Tidesów dość zadziwiające,”Eternal Movement” to album oparty na szybkich, zdecydowanych brzmieniach, spieszą się na nim nuty, spieszą się muzycy: energetyczne partie gitary przywodzące miejscami na myśl God Is an Astronaut rozjaśniane są przez sporą ilość gitarowych plam nadających płycie nieco zadziorny, lekko szalony charakter. Podobnie jak na poprzednich albumach, tak i tym razem Tidesi poruszają się w szeroko zakrojonej przestrzeni. Jeśli dotąd była to jednak przestrzeń falujących spokojnie dźwięków, delikatnego bujania w obłokach, lekkich muśnięć gitarowej struny, przełamanych nagłymi zwrotami tempa i zaburzeniami melodii tylko po to, by znów wrócić do spokojnych krajobrazów kreowanych za pomocą pojedynczych dźwięków (np. „These Days, Glory Days” z „Earthshine”). Tym razem wszystko opiera się tu na ruchu, ekspresji, napięciu – jakby Tidesi chcieli pokazać więcej niż na poprzednich albumach, odlecieć ku o wiele bardziej klasycznym rockowym brzmieniom.
Być może ma to związek z ich nowym producentem – Christerem-André Cederbergiem, który współtworzył już kilka bliższych tradycyjnemu rockowo-metalowemu anturażowi składów, na czele z Anathemą. Nie zwalajmy jednak wszystkiego na biednego Norwega. Tides From Nebula wiedzą co robią i ta nagła technologiczna odyseja, ten powrót do przeszłości z pewnością również mają swoje uzasadnienie w ich dawnych sympatiach i inspiracjach muzycznych, które, być może nie tak wyraźnie jak na „Eternal Movement”, dostrzec mogliśmy także na poprzednich dwóch krążkach. Słychać tu zarówno postrockowe klasyki w stylu Mogwaia, słychać nawet Toola (sic!).
Jak dla mnie zbyt mało tu jednak eksperymentów z atmosferą, w każdym razie nie wykraczają one poza typowe dla gatunku urywane i nieregularne tempo, a nieco zbyt dużo gitarowych popisów – w gruncie rzeczy dość konwencjonalnych. Warsztatowa doskonałość i nadmiar temperamentu nie w pełni rekompensują ubytki wrażliwości i nastroju. Melodie wydają się podejrzanie klasyczne. Jeśli za twórców kanonu uznać starszych już panów z poważnie przerzedzonymi, ale wciąż długimi włosami i delikatną słabością do wiązanych po bokach skórzanych spodni, to Tidesi na szczęście nadal cieszą się bujną czupryną i wciąż daleko im do przechadzania się w przybrudzonym jeansie po lokalnej promenadzie. Ukradkiem spoglądają jednak w przeszłość – właśnie wtedy, gdy zupełnie byśmy ich nie podejrzewali.
Co państwo na to?