The Notwist – The Devil, You + Me
Ten tekst miał powstać już dość dawno temu, zawsze jednak było coś bardziej aktualnego i niecierpiącego zwłoki. Wieść gminna niesie, że na początku 2014 roku ukazać się ma nowy album The Notwist, jeśli więc mam zająć się starszym o sześć lat „The Devil, You + Me” nim osiągnie pełnoletniość, zgarnie tobołek i wyruszy w świat, powinienem zrobić to właśnie teraz.
Twórczość tej niemieckiej grupy może wydać się mniej atrakcyjna od najbardziej aktualnych wydawnictw mistrzów elektronicznej produkcji. W utworach zawartych na „The Devil, You + Me” nie ma ani grama „klubowości”, syntetyczne eksperymenty grupy bliższe są mięciutkiej, nieśmiałej i nieco już zapomnianej emotronice w wydaniu Lali Puna niż np. ostatniemu – na marginesie, bardzo udanemu – albumowi Jona Hopkinsa.
The Notwist radośnie brzęczą szczelnie zadekowani w sypialnianej szafie, za publiczność mając jedynie roztocza i lęgnące się w ręcznikach drobnoustroje.
Nazwisko tego hiperpopularnego u nas Brytyjczyka przywołane zostało nie bez przyczyny, także pod kątem produkcyjnym mamy tu przykład dwóch, skrajnie różnych podejść do dźwiękowej materii. „Immunity” Hopkinsa to nieskoczenie szerokie i ostre pasmo, przytłaczająca kompresja, krystaliczna czystość i przestrzeń do granic napompowana decybelami. Robi wrażenie, ale w efekcie nie daje się słuchać cicho. The Notwist są bez wątpienia znacznie skromniejsi. Często coś im tam trzeszczy i brumi, a utwory składające się na „The Devil, You + Me” wydają się kruche i bardzo podatne na wstrząsy. Jeśli Hopkins odpala swoje sety dla rytmicznie falującego tłumu w wypełnionej po brzegi fabrycznej hali, to The Notwist radośnie brzęczą szczelnie zadekowani w sypialnianej szafie, za publiczność mając jedynie roztocza i lęgnące się w ręcznikach drobnoustroje.
Delikatna nieporadność została starannie zaplanowana, panowie doskonale wiedzą, kiedy ich twórczość wymaga większego rozmachu, a nieco autystyczna oprawa powinna zostać wzmocniona gościnnym udziałem orkiestry (niepokojący i klaustrofobiczny „Where In This World”). Przeważnie jednak z dużą gracją balansują pomiędzy prostymi, mającymi gitarowy rodowód melodiami (utwór tytułowy), a laptopowo-studyjną dekonstrukcją i loopowaniem organicznych brzmień (pięknie pęczniejący, ale ciągle bardzo kruchy „Gravity”). Budowa tych utworów, niezależnie od stopnia ich „popsucia” wydaje się bliższa piosenkowym standardom, sporo tu także brzmień akustycznych, może więc Jon Hopkins jako punkt odniesienia nie jest najszczęśliwszym wyborem?
Niezależnie od wszystkich nadużyć, występujących w tym krótkim tekście, „The Devil, You + Me” wydaje się albumem, na którym upływ czasu nie robi większego wrażenia. Dzięki temu można go bezkarnie nadużywać z przyjemnością właściwą pierwszym, dziewiczym odsłuchom, bez poczucia przesytu. To cenne i rzadkie, w czasach gdy hurtowa dystrybucja cyfrowej muzyki bezlitośnie pompuje w uszy słuchaczy nowe porcje piosenek, nim jeszcze na dobre wybrzmią poprzednie.
Co państwo na to?