The Knife – Shaking The Habitual
Czy to jest jakiś ponury żart? Suchar, którego próbuje nam ktoś wcisnąć i każe się jeszcze z tego śmiać? A może to jest przejaw najwyższego artyzmu, który dziś rozumiany jest jeszcze przez mało kogo, zostanie jednak doceniony po latach?
Niedawno rozpoczęła się trasa koncertowa promująca najnowsze wydawnictwo The Knife „Shaking The Habitual”. Nietuzinkowe to wydarzenie. Bilety na kilkanaście koncertów w całej Europie rozeszły się w ciągu doby! Tym, którzy się nie załapali pozostają jeszcze festiwale. Szwedzki duet pojawi się na kilku. Także w Warszawie, we wrześniu, na Burn Selector Festival. Świetna wiadomość!
No właśnie… Czy aby na pewno? Kiedy czytam relacje z pierwszych występów zaczynam się poważnie zastanawiać. Płyta płytą, o niej będzie zaraz. Jest inna, trudna. Dla wielu może być szokiem, czymś nie do przełknięcia . Nie w tym rzecz… Przez trzy czwarte koncertu The Knife gra z playbacku! Tylko dwie, trzy piosenki na żywo, a reszta to wielki taneczny show… Hę?!
Jak to ugryźć? Czuję się chyba zbyt maluczki, żeby zmierzyć się z tą płytą i wszystkim, co się wokół niej dzieje. Przeczytałem chyba wszystkie dostępne w Internecie wywiady, kilkanaście recenzji. Szukałem inspiracji i wskazówek. Wcale nie mam poczucia, że, wniosło to cokolwiek do durnej pisaniny, za pomocą której mącę ludziom w głowach. Może warto jednak spróbować wyciągnąć z tego jakieś wnioski. Jeśli nie o samej muzyce, to może trochę o zjawisku…
A zatem od początku. Dobrze, ale o jaki początek tu chodzi? Mojej miłości do The Knife czy przygody z „Shaking The Habitual”? Szwedów znałem, słuchałem, kojarzyłem. Musiał przyjść jednak odpowiedni moment, żeby „trybiki zaskoczyły”. Było dość podobnie jak z opisywaną przeze mnie Austrą (poczytaj o Austrze). Życiowa zawierucha, trudne sytuacje, rozstanie. Muzyka najlepszym lekarstwem. Przypadkiem odpalone „Marble House” (z płyty „Silent Shout”) było objawieniem. Do tego genialne teledyski (istnieją dwie wersje). Najpierw był jeden utwór odtwarzany dziesiątki razy, potem cała płyta, dyskografia. Chłonąłem wszystko, co było związane z twórczością rodzeństwa Dreijer, w szczególności zaś wokalistki Karin – wszystkie jej projekty i kolaboracje (Fever Ray, Röyksopp). Obecnie ich muzyka towarzyszy mi cały czas. Nie ma tygodnia, żebym nie słuchał „Silent Shout” czy „Deep Cuts”. Nie wyobrażam sobie bez tego życia… Jedynego w swoim rodzaju połączenia mrocznego i intrygującego klimatu z electro-popową przebojowością.
Mam poczucie, że Karin i Olof to jedni z najbardziej świadomych i na swój sposób przebiegłych muzyków, którzy funkcjonują obecnie na rynku. Przez lata wytworzyli wokół siebie bezpieczną aurę enigmatyczności i kultowości. Ukrywanie twarzy za maskami, niechęć do mediów, wywiadów i koncertów, ignorowanie tzw. mainstreamu stało się ich wizytówką. Być może jest to rodzaj pozy, ale wydaje mi się, że dzięki tej otoczce mogli sobie pozwolić na eksperyment, jakim jest „Shaking The Habitual” i wspomniana przeze mnie przedziwna trasa koncertowa. Wystawiają swoich fanów na próbę, nie licząc się tak naprawdę z efektem.
W kilku wywiadach Karin i Olof przyznają, że praca nad muzyką do opery o życiu Charlesa Darwina (materiał wydany w 2010 roku jako „Tommorow”, „In A Year”) mocno poszerzyła ich horyzonty. Zmieniła spojrzenie na muzykę, podejście do jej tworzenia. Nie da się ukryć, że „Shaking The Habitual” jest bliższy klimatem operowym wariacjom rodzeństwa Dreijer, ale na szczęście to zdecydowanie bardziej przyjazna słuchaczowi propozycja. Ze starego klimatu The Knife pozostało niewiele. Kto dobrze zna i pamięta poprzednie płyty z pewnością wychwyci drobne smaczki i nawiązania. Pojawiają się one, jednak w śladowej ilości, na zasadzie ozdobnika, którego przy pobieżnym przesłuchaniu nie sposób wychwycić.
Znajomym, którzy pytają: „Jakie jest nowe The Knife, bo słyszałem, że to słaba płyta?”, odpowiadam: Słaba? Nie – Inna. Przy niej to, co robili wcześniej to lekki popik w stylu Katy Perry. Celowo przeginam, ale coś w tym jest. Ta płyta jest przegięciem, którego pewnie duża część fanów poprzednich dokonań Szwedów nie zaakceptuje.
Zastanawiałem się nad określeniem, które dobrze oddaje specyfikę tej płyty. Jest w niej coś w rodzaju rytuału, muzyki plemiennej. Mrok pozostał, ale jest zdecydowanie bardziej namacalny, groźny. Już nie niepokój, ale strach. Koniec „zabaw” w miłe dla ucha melodie. Szumy, piski, trzaski. Kikunastominutowe transowe pasaże. To wymagający materiał, który, przynajmniej dla mnie, zrobił się strawny i przyswajalny dopiero po którymś przesłuchaniu. Na pewno łatwiej będzie tym, którzy przygodę z twórczością „nożowników” rozpoczną od tego krążka. Znajomym, którzy pytają: „Jakie jest nowe The Knife, bo słyszałem, że to słaba płyta?”, odpowiadam: Słaba? Nie – Inna. Przy niej to, co robili wcześniej to lekki popik w stylu Katy Perry. Celowo przeginam, ale coś w tym jest. Ta płyta jest przegięciem, którego pewnie duża część fanów poprzednich dokonań Szwedów nie zaakceptuje.
„Shaking The Habitual” jest też na swój sposób punkowa. Dreijerowie zaprzęgli tutaj całą baterię ideologicznych kontekstów, które głównie odwołują się do kwestii związanych z feminizmem, dyskryminacją kobiet, żarłocznym kapitalizmem, mitem państwa opiekuńczego (w końcu Szwecja uchodzi za ideał takiegoż). Na koncertach sprzedawane są materiały propagandowe, w wywiadach Olof i Karin często nawiązują do tej tematyki. Nie boją się też takich eksperymentów, jak teledysk do singla „Full Of Fire” (zobacz klip) wyreżyserowanego przez Marit Östberg, która uważana jest za jedną z ważniejszych postaci w świecie tzw. feministycznego porno.
Wracając do pytania z początku tego tekstu. Nie sądzę, żebym udzielił tutaj na nie odpowiedzi. Jedno wiem na pewno. Nie ma już The Knife. Została tylko nazwa. Mimo to dalej bacznie będę obserwował poczynania rodzeństwa Dreijer. Pójdę na koncert. Czy to sztuka czy tylko blaga? Czas pokaże.
Co państwo na to?