The XX – I See You
Zbieram się.
Plecak, polówka, trampy, luźne chinosy, travel card, ogólny pozytyw. W kieszeni walkman z nastawioną listą. W 1999 roku do Londynu wziąłem dwie kasety – Soundgarden i Portishead. Dziś, mimo że styczeń za pasem, mam ze sobą tylko najbardziej londyński album roku. Udaję więc, że znów jest lipiec.
Uwielbiam to miasto. Jest jak bezpieczna przystań i gwarancja pełnej swobody. Totalne nieskrępowanie formą i rozlazłość stylistyczna wizerunku. Wszystko jest dozwolone. Zawsze to tutaj czuję, tak jak niepowtarzalne powietrze, no i ten aromat domowych wykładzin… Ostatecznie to Londyn, dywan w przedsionku murowanego szeregowca to obowiązek.
Ruszam. Play.
Widok ulicy nasuwa cytat z pewnego Gala – najważniejsze to mieć adres, opis domu mógłby nie wystarczyć. Dwieście metrów marszu na wprost i jestem na stacji metra. W uszach Burial. A przepraszam, to „Dangerous”, w oczach Jamiego XX najbardziej londyński z utworów na „I See You”. Nic dziwnego, brzmi jak czystej wody zrzynka z mistrza angielskiej dub-stepowej elektroniki. Nie przeszkadza, nie oburza, a zachwyca. Krokiem bardziej tanecznym niż miarowym docieram na peron.
Wagon linii Piccadilly, tej niebieskiej. Długi, przesiąknięty wonią kolei, wielokolorowy. Do tandetnej, wzorzystej tapicerki i rozmazanego obrazu za oknem przystają ludzie wszelkich kolorów skóry. Anonimowość, wtopienie w tłum. „Say Something Loving”. No to mówię pod nosem: Londyn. Miarowy stukot zwrotnic i łączeń, świst prędkości, formy wiktoriańskiej cegły za oknem. „Mind the gap”. Wysiadka.
Stary Londyn – Kensington, Fulham, Chelsea – od zawsze dostojny, kiedyś industrialny, dziś bogaty dojrzałą zielenią i angielskim porządkiem, tudzież architektonicznie na wskroś ujmujący. Ze stacji South Kensington zmierzam na północ, otoczony dźwiękami niekoniecznie aż tak „Violent Noise”. Mijam polską restaurację Gesslera i kamiennym deptakiem docieram do lodowiska pod Natural History Museum. Dalej, szybciej, „Replica”. Royal College of Music, Royal Albert Hall. Mekka brytyjskich muzyków, w której niegdyś oglądałem charytatywny mecz tenisa. Stoję i wpatruję się w okrągłą, zdobioną fasadę. Oczy zachodzą mi purpurą. Replika wszystkich moich pobytów w tym miejscu.
Zwracam się na wschód i wzdłuż Hyde Parku zmierzam ku Piccadilly. Z lewej zostawiam Park Lane, z prawej Buckingham Palace. „I’m On Hold”. Kolejny park, następnie Ritz, który nie wzbudza mego zainteresowania, tuziny lunchowych kafejek, rzeźbione fronty arystokratycznych kamienic. Docieram do celu – Piccadilly Circus. Siadam w tym samym co zawsze miejscu – pod fontanną z Amorem. „I Dare You”, lad. Oczami wodzę za piętrusami i animowanymi reklamami na najsłynniejszej współczesnej fasadzie w Europie. Płyta wybrzmiewa ostatnimi podrygami „Test Me”. Ze słuchawek sączy się cisza zakłócana przenikającym membrany turkotem taksówek i nieustannym gwarem skrzyżowania. Jak dwa światy w jednym. Hm. Dwa światy…
W jednej chwili pojmuję, że wszystko robię nie tak. To nie ta droga, nie ten zestaw, nie ta ścieżka muzyczna, a właściwie ta, ale nie w tym miejscu. Dopadam rikszarza i daję się zawieźć do bazy taksówkowej pod dworcem Waterloo. Wysiadam pod drzwiami dostępnymi z tunelu pod torowiskiem jak schronisko dla bezdomnych. Rozglądam się po umazanej deszczem ulicy.
To tutaj. Brudniejsze trakty, stare gmaszyska i cienie magazynów, industrialna melodia rewolucji przemysłowej przełomu wieków sprzed ponad stu lat. Tysiące zaułków, miliony zakamarków, spontaniczne targowiska, burgery z kangura, bruk, rynsztok, surowe nuty kolei i robót drogowych. Klub nocny przy sklepie monopolowym, salony tatuażu, sklepy z winylami i podwórkowe studia nagrań, setki wylęgarni potencjalnie-legendarnych-zespołów i muzycznych wytworów. Londyn ciemny, nocny, klubowy. Jestem na miejscu, na początku. Jeszcze raz, Jamie.
Play. Półmrok tunelu pod dworcem stopniowo zakrywa całą mą sylwetkę. Znikam.
„It’s Dangerous, but I don’t care”.
Co państwo na to?