The Smashing Pumpkins – Cyr
Dwa lata czekaliśmy na następcę „Shiny and Oh So Bright vol. 1”. Ten krążek rozbudził nadzieję fanów, którzy zobaczyli (niepełny, ale jednak) reunion The Smashing Pumpkins. Po udanej trasie koncertowej i odegraniu dobrze wszystkim znanym szlagierów przyszedł czas na następny krok, który po upadku początkowej euforii związanej ze zjednoczeniem grupy będzie dużo wnikliwej i zapewne surowiej oceniany.
Album „Cyr” powstał dwa lata po „Shiny and Oh So Bright vol. 1/LP No Past. No Future. No Sun”, który był pierwszym albumem w „nowostarym” wcieleniu grupy. Do liderującego „Dyniom” Billy’ego Corgana dołączyli dobrze znani fanom James Iha oraz Jimmy Chamberlin, którzy współtworzyli tzw. „klasyczny skład” z lat 90. Do szczęścia zabrakło D’arcy Wretzky lecz patrząc na doniesenia medialne na jej udział w grupie nie ma póki co żadnych szans. W składzie ostał się za to Jeff Schroder, który współpracuje z Corganem od 2007 roku.
O ile w przypadku „Mellon Collie And The Infinite Sadness” zawartość płyty była dość zróżnicowana, dzięki czemu rozmiar wydawnictwa nie ciążył tak bardzo na słuchaczu, to w przypadku „Cyr” jest odwrotnie.
W przecwieństwie do poprzedniej płyty, której producentem był Rick Rubin tym razem za produkcje odpowiada Billy Corgan. Pierwsza rzecz, która uderza w nowym wydawnictwie The Smashing Pumpkins to jest brzmienie. Zupełnie inne od tego do którego przyzwyczaiła nas grupa za swoich najlepszych lat. Gitary zeszły na dalszy plan, na pierwszy wysuneły się syntezatory. Cały album w mocny sposób nawiązuje do lat 80 i do stylistyki new romantic. W zasadzie w warstwie brzmieniowej jest to album synth-popowy. Zasadniczo tylko dzięki charakterystycznemu wokalowi Corgana jesteśmy w stanie rozpoznać zespół. Czy to nas powinno dziwić? Z jednej strony tak, ponieważ nigdy te inspiracje nie były tak uwypuklone, jak na „Cyr”. Z drugiej strony Billy Corgan już w latach 90 przyznawał, że artyści new romantic wywarli na niego równie duży wpływ, jak Led Zeppelin czy Black Sabbath. Moim zdaniem obranie takiego kierunku było ciekawym zagraniem, ponieważ grupa pokazuję, że chce jeszcze eksplorować nowe muzyczne tereny zamiast nagrywać „Siamese Dream vol. 2”.
Jak to jednak wygląda w całości? Niestety tutaj jest już gorzej. „Cyr” jest drugim po legendarnym „Mellon Collie And The Infinite Sadness” albumem dwupłytowym w karierze Pumpkinsów. O ile w przypadku tamtego krążka zawartość płyty była dość zróżnicowana, dzięki czemu rozmiar wydawnictwa nie ciążył tak bardzo na słuchaczu, to w przypadku „Cyr” jest odwrotnie. Nie można odmówić płycie spójności. Lecz przy takim muzycznym nagromadzeniu kawałki zlewają się ze sobą i po pewnym czasie zamiast intrygować nas swoim interesującym klimatem zaczynają nas męczyć przez co ciężko się słucha albumu jako całości. Zwłaszcza jeśli słuchacie płyty ze streamingu gdzie nie ma podziału na CD1 i CD 2. Jeśli zdecydujecie się na przesłuchanie płyty polecam sprawdzić, gdzie by się kończyła część pierwsza i w tamtym momencie zrobić przerwę, poczekać chwilę i dopiero wtedy odpalić część drugą. Niemniej uważam, że wybranie najmocniejszych pozycji i zrobienie płyty o połowę krótszej wyszło by „Cyr” na dobre.
Najlepsze momenty? Zdecydowanie będą należały do nich kawałki, które zostały wydane jako single. Otwierające płytę „The Color Of Love”, „Ramona” czy tytułowe „Cyr” to są piosenki, które bardzo zachęcają do poznania całości. Głównie dlatego, że poza wypracowanym na całej płycie „dreamowym” klimatem nie brakuje w nich melodii, która jest w stanie przytrzymać słuchacza nieco dłużej.
„Cyr” byłby bardzo dobrą płytą. Niestety długość i monotonność materiału sprawiła, że to, co mogło być wartością dodaną stało się ciężarem. Wystarczyłaby bardziej skrupulatna selekcja. Umiejętność rezygnacji. Tego zabrakło przez co „Cyr” jako całość zawodzi. Myślę, że akurat w tym przypadku (do czego z reguły jestem daleki) słuchanie piosenek pojedynczo przyniesie słuchaczowi więcej satysfakcji.
Co państwo na to?