The National – Sleep Well Beast
The National odroczyli syndrom słabej płyty o siedem albumów. To naprawdę dobry wynik. Niestety „Sleep Well Beast” dowodzi, że ta przykra przypadłość dopada nawet najlepszych.
W porównaniu z poprzednim stonowanym i dość ascetycznym „Trouble Will Find Me” tu dźwięków jest więcej – gitary przyjemnie jazgoczą, warstwy klawiszy i generujących zakłócenia pudełeczek pięknie ze sobą harmonizują, a niepodrabialny bębniarz rozszerzył akustyczny zestaw o triggery. Na „Sleep Well Beast” wyraźniej niż zwykle słychać, że robotę kompozytorską w The National odwalają bracia Dessnerowie – eksperymentująco-poważny background obu panów w końcu wyszedł na wierzch. W teorii brzmi to jak ciekawe i rozsądne rozwinięcie mocno już wyeksploatowanej stylistki The National. W praktyce nie wszystko się udało.
Album nie zaczyna się dobrze. „Nobody Else Will Be There” trwa niemal pięć minut i w gruncie rzeczy nietrudno kompletnie go nie zauważyć. „Day I Die” brzmi jak odprysk z poprzedniej płyty, ale bez tej gracji i naturalnego pędu, za to z krępująco banalnym refrenem.
Z nowości – w „The System Only Sleep in Total Darkness”, jednym z singli promujących album, pojawia się pierwsza w historii The National solówka na przesterowanej gitarze i jest im z nią całkiem do twarzy. Niestety następnym utworem figurującym na liście jest „Turtleneck”. Konstrukcja utworu sugeruje intensywne konsultacje z Bruce’em Springsteenem (to nie jest komplement), a wrzaski Berningera ewidentnie nawiązują do początków kariery zespołu. Z jakiegoś powodu nadekspresja w „Turtleneck” sprawia wrażenie niepotrzebnej próby urozmaicenia albumu, który i tak tonie w kolejnych próbach usilnego urozmaicania.
No właśnie – coś niedobrego stało się z Panem Czarującym Mrukiem. Na wydanym w 2015 albumie EL VY lśnił w najlepsze: był zabawny, neurotyczny, refleksyjny i nic nie zapowiadało kryzysu. Z nieznanej mi przyczyny na „Sleep Well Beast” najczęściej pospolicie nudzi.
The National AD 2017 sprawiają wrażenie zmęczonych i zgubionych pomiędzy eksperymentami a chęcią pisania równie powalających melodii co zwykle. W efekcie utknęli gdzieś w nadmiarze warstw, z których zbyt często niewiele wynika. Loopy, elektronika, sampelki i zniekształcenia w oderwaniu od całości brzmią intrygująco (świetny wstęp do „Walk It Back”), niestety jako nowa składowa stylu grupy nie sprawdzają się najlepiej. Mówiąc najprościej – Radiohead i tak są lepsi w byciu Radiohead, bo to oni postanowili założyć Radiohead.
Nadmiar szkodzi, a „Sleep Well Beast” jest nadmiarowa w każdym sensie – utwory są za długie, przeładowane brzmieniowo i instrumentalnie (niepotrzebne orkiestracje kończące urocze „I Will Destroy You”), zbyt często rozchodzą się na wątki, które niechętnie ze sobą korespondują, za to beztrosko brną nad sam skraj przepaści. Nie chcę brzmieć nazbyt surowo, bo punktowo grupie udaje się znaleźć rozsądny balans pomiędzy nowym a starym – „Guilty Party” czy „Empire Line” to po prostu ładne, interesująco zaaranżowane utwory, podobnie jak „Carin at The Liquor Store”, który tylko odrobinę za bardzo przypomina „Pink Rabbits”.
Możliwe, że dziesięć pełnych odsłuchów później odszczekam każde z napisanych tutaj słów. Możliwe, że nie doczekam do dziesiątego odsłuchu.
Co państwo na to?