The National – High Violet
W przypadku tej recenzji jestem na straconej pozycji. Moje próby zdobycia się na chociażby szczątkowy obiektywizm są z góry skazane na sromotną klęskę, szczególnie, że z tyłu głowy ciągle pobrzękują wspomnienia koncertów grupy.
Trochę mi wstyd. Po pierwsze, The National są obecnie hiperpopularni, a sto razy fajniej jest być bezkrytycznym wobec zespołu, którym ekscytują się jeszcze trzy inne osoby w perspektywie całej planety. Po drugie, bazując na próbie wyodrębnionej z osób przybyłych na warszawski koncert – typowy słuchacz The National to czternastoletnia dziewczynka nieszczególnej urody (troskliwy rodzic, z którym przyszła na koncert nie był brany pod uwagę, by nie zaburzać wyników badania). Pierwszy powód jeszcze jestem w stanie przeboleć, drugi uwiera znacznie bardziej. Jest coś niezdrowego w fakcie, że na równi emocjonujemy się tymi smutnymi, pełnymi dramaturgii, świetnie napisanymi piosenkami. I nie trafia do mnie pogląd, że muzyka łączy pokolenia.
Mógłbym się oczywiście rozwodzić nad, jak zwykle rewelacyjnymi i nieoczywistymi, partiami bębnów, całymi wersami, które przez świetnie zgranie z muzyką zapamiętuje się niemal po pierwszym przesłuchaniu lub ogromnym przebojowym potencjale większości zawartych na „High Violet” piosenek. I co z tego, że od trzech płyt grupa gra mniej więcej to samo? Najsensowniej będzie oszczędzić sobie dalszych kompromitacji i zakończyć tę recenzję najszybciej jak się da. Nikt nie powinien mieć najmniejszych wątpliwości, że teraz należy udać się do sklepu po „High Violet” (warto pamiętać o równie wartościowych poprzednikach – albumy „Boxer” i „Alligator” również trzeba mieć na półce, po pewnym czasie nie będzie wypadało nie posiadać także „Sad Songs For Dirty Lovers” i „The National”). Ja zaś postaram się zachować resztki szacunku dla samego siebie i zapomnieć, że to wszystko napisałem.
Co państwo na to?