The Flaming Lips – Oczy Mlody
W całej swojej przedziwnej wyjątkowości (czaszki-żelki z muzyką na USB, krew zatopiona w winylach, tribute album Sgt. Pepper’s Lonely Hearts Club Band, współpraca z Miley Cyrus i inne, mniej lub bardziej ciężkostrawne pomysły) Flaming Lips od lat zachowują jedną ogromną wartość: nagrywają świetne albumy. Niezależnie od tego, ile przygodnych EP-ek (i z kim) wyrzucą z siebie w międzyczasie, regularnie wracają z płytami, których chce się słuchać. „Oczy Mlody” (polskie lub quasi-polskie słowa w tytule płyty i niektórych utworów są zapożyczone w charakterystyczny dla Wayne’a Coyne’a absolutnie naiwny i absurdalny sposób) kontynuuje tę prawidłowość. Sama muzyka nie różni się znacząco od wydanego cztery lata temu, przytłaczającego „The Terror” (co jest, owszem, drobnym rozczarowaniem), utwory są zbudowane na warstwach przestrzennej, dronowo-psychodelicznej elektroniki symetrycznie posiekanych krautrockową motoryką. Natomiast w przeciwieństwie do tamtej płyty, tutaj z pełnym przekonaniem możemy używać określenia „piosenki”. W większości przypadków melodie nie są schowane pod grubą warstwą elektronicznych hałasów i nie ma problemów z identyfikacją zwrotek i refrenów, chociaż sam wokal jest regularnie poddawany niejasnym eksperymentom. Coyne śpiewa o jednorożcach (ale koniecznie z fioletowymi oczami, nie zielonymi!), wróżkach, żabach i statkach kosmicznych, czasem ograniczając całe zwrotki do dwuwersowych obserwacji typu: „A bird is singing, singing really loud / A jet is flying, flying through a cloud”. Szczęście, kolory, narkotyki. Najpozytywniejszy zespół świata wyszedł z emocjonalnego dołka. Czyżby to reakcja obronna na trudne czasy dla Ameryki?
Co państwo na to?