Team Sleep – s/t
Jaki jest sens pisania o albumie wydanym przeszło dziesięć lat temu? Biorąc pod uwagę miesięczną liczbę premier, którymi w związku z ograniczeniami czasowymi nie mamy szans się zająć, pewnie niewielki. Traf jednak chciał, że ostatnio potknąłem się o pokrytą grubą warstwą kurzu i porostów debiutancką i jedyną jak dotąd płytę supergrupy Team Sleep. Obopólna radocha wynikająca z tego spotkania po latach była na tyle duża, że tym razem Państwu nie odpuszczę. Jeśli zaś kiedyś oduczę się spać, kącik weterana powinien powiększyć się o teksty na temat klasycznych płyt Glassjaw, At The Drive-In i kilku innych bohaterów mojej młodości, szczególnie w kontekście powrotów, które niekoniecznie się udają (nowy album At the Drive-In). Nie mogę obiecać niczego poza jednym – na pierwszy ogień idzie Team Sleep.
Grupa korzysta z szerokiego spektrum muzycznych środków, nie realizuje żadnej linii programowej i w tym właśnie tkwi jej największa siła – w Team Sleep nikt niczego nie musi
Zacznijmy od tła historycznego, niezbędnego w przypadku tego typu kombatanckich historii. U progu roku 2018 roku jednego można być pewnym – gatunek niegdyś zwany nu metalem jest martwy jak nigdy dotąd. Zostało po nim niewiele więcej niż ironiczny półuśmiech na ustach fanów srogiego i jedynego „prawdziwego” łomotu oraz grupa bardzo wtórnych zespołów, które z całych sił udają, że świat stoi w miejscu i pewnie dalej drżą z obawy przed pluskwą milenijną.
Chlubnym wyjątkiem potwierdzającym powyższą regułę jest grupa Deftones. Panowie wydają kolejne płyty od dobrych piętnastu lat i, co najważniejsze, dalej dają się słuchać bez cienia zażenowania. Spora w tym zasługa wokalisty i lidera formacji – Chino Moreno nie raz dawał wyraz swej atencji dla The Smiths, The Cure oraz, co nawet istotniejsze, nieustająco trzyma rękę na muzycznym pulsie. Na przestrzeni lat flirtował z najróżniejszymi gatunkami, bez większych skrupułów porzucał kolejne kochanki i w efekcie dorobił się sporej liczby piosenek z nieprawego łoża. Jednym z ważniejszych muzycznych bękartów w karierze Pana Moreno jest efemeryczny projekt o nazwie Team Sleep.
Grupa korzysta z szerokiego spektrum muzycznych środków, nie realizuje żadnej linii programowej i w tym właśnie tkwi jej największa siła – w Team Sleep nikt niczego nie musi. Tam, gdzie przy komponowaniu akurat obecny był Chino (poza śpiewaniem gra tu również na gitarze), dostajemy gitarowy zgiełk nieodległy od najbardziej hiciarskich momentów w twórczości Deftones („Blvd Nights”, „Your Skull Is Red”), ale na niemal równych prawach wokalnie udzielają się również dysponujący idealnie bezbarwnym, płaskim i zupełnie nieemocjonującym głosem Rob Crow („Elizabeth, „11/11”) oraz Pani Mary Timony, która kradnie dla siebie znakomity, zbudowany wyłącznie z sampli, paranoiczno-pustynny „Tomb Of Liegia”. Plotki głoszą, że partycypować miała również Melissa Auf Der Maur oraz starszy Pan Mike Patton, ale i bez nich zróżnicowanie jest wystarczające – grupa radośnie pląsa między gitarowym zgiełkiem, indierockowym niezdecydowaniem i syntetycznymi eksperymentami. Całość jest gęsto poprzetykana instrumentalnymi przerywnikami – raz bliżej popisów dj-skich („Staring at the Queen”), kiedy indziej czającego się, przymglonego post rocka („Delorian”). Niby nic nowego, ale zerknijcie raz jeszcze na datę produkcji tego krążka.
Istotny wpływ na niepowtarzalne brzmienie formacji mają chaotycznie piętrzące się partie bębnów. Znany przede wszystkim z Death Grips Zach Hill zasługuje na oddzielny akapit. W Team Sleep gra na ledwo trzymającym się kupy zestawie z demobilu, a stopień zagęszczenia i nieskoordynowania jego partii może sugerować, że w trakcie rejestracji doznawał wielokrotnych ataków padaczki albo nigdy wcześniej nie słyszał utworów, do których przyszło mu bębnić – efekt jest znakomity. Więcej niż najbardziej kwieciste opisy powie Wam powyższa fotografia. Ekscesy przedstawione w filmie „Whiplash” to naprawdę małe piwo.
Debiutancki album Team Sleep był uroczą i odświeżająca opozycją wobec postępującej wraz z wiekiem homogenizacji brzmienia Deftones. W okolicach 2015 roku można było odnieść wrażenie, że coś w obozie grupie drgnęło – ukazał się album live (niestety już bez Zacha Hilla) i przynajmniej kilka osób miało nadzieję na więcej. Nic z tego mili Państwo – Team Sleep śpi.
Co państwo na to?