Syny – Orient
Syny są trochę jak ze znanego obrazu René Magritte’a „To nie jest fajka”. Na kremowym tle widnieje kształtna drewniana fajka, zaś pod nią napis: „Ceci n’est pas une pipe” (To nie jest fajka). Chciałoby się rzec: to nie jest hip-hop…
A jednak, organizatorzy nadchodzącego koncertu pomorskiego duetu przekonują: „Syny to styl, którego nie da się zaszufladkować, to szczery hiphopowy brud, głębokie echo dubu, smród analogowej elektroniki oraz przekaz, który tak dezorientuje, że nie wiesz czy to jeszcze muzyka, czy już film”. No właśnie, w miejscu pomiędzy muzyką rozumianą jako szczery i bezkompromisowy przekaz, a fabułą filmu o chłopakach z sąsiedztwa na szarym blokowisku lat 90. Syny wykuwają dla siebie niszę – miejsce, w którym realizują swój własny projekt artystyczny. Polega on na swoistej pracy pamięci, odpominaniu zaklętych klimatów polskiego hip-hopu, który dla wielu z nas był z pewnością jednym z pierwszych powiewów nowej (kapitalistycznej) rzeczywistości, zarazem bezlitośnie odzierających ją z komercyjnego blichtru, samozadowolenia i pstrokacizny społeczeństwa na dorobku.
Pod płaszczyzną osiedlowej grypsery kryje się jednak struktura nieco innego rodzaju – świadomy do pewnego stopnia zabieg muzyczny polegający na stworzeniu prawdziwego klimatu w ramach gatunkowej szarady…
Bawiąc się autentyzmem rapowego brzmienia, Syny testują naszą wrażliwość – podobnie jak Magritte, ukazują umowność artystycznych etykietek, a nawet więcej – trawestując muzykę gatunkową, doprowadzając ją do swoistego zapętlenia, groteskowej maskarady, piszą jej nową historię. Jak sami przyznają (w wywiadzie, jakiego ostatnio udzielili Gazecie Wyborczej) nie odnoszą się wprost do polskiego rapu lat 90., choć w ich brzmieniu można odnaleźć czytelne odniesienia do szczeniackiej epoki tego gatunku. Cytując Piernikowskiego: „Syny – Orient, to jest bieżący polski rap”. Nie kopiują zatem tamtego stylu, a raczej odbijają się od niego, profanują go, by odtworzyć rzeczywistość, z której sami się wywodzą, ale już w zupełnie innej formie, przełamaną, aktualną w sensie najbardziej dosłownym.
W rapowe sample wplatają jazz, odgłosy (a raczej pogłosy) przygnębiającej rzeczywistości „pustego Pomorza”, okraszają to brudnymi ścieżkami trzasków, motorycznych beatów. Na jednym z ich koncertów usłyszałem głos dobiegający z widowni: „Lepsze bity niż nawijka!” To prawda, rymy Piernikowskiego wydają się kanciaste, szczere aż do przesady, wyraziste i pełne wulgarnego języka, jakiego używała, używa pewnie nadal, ulica. Czasem jest w nich coś nieporadnego, nadmiar przesadnych powtórzeń, dziwny zaśpiew, inwersje i stylistyczne błędy. Pod płaszczyzną osiedlowej grypsery kryje się jednak struktura nieco innego rodzaju – świadomy do pewnego stopnia zabieg muzyczny polegający na stworzeniu „prawdziwego klimatu” w ramach gatunkowej szarady. Nawijka Piernikowskiego jest więc „słaba” a jednak wpada w ucho, niby nieporadna, a zarazem mająca w sobie dziwną moc wyrazu.
Nie dajmy się więc zwieść – to nie jest muzyka ulic, to coś więcej – wiwisekcja własnej pamięci, a zarazem świadoma kreacja artystyczna, która może pozwolić sobie na lawirowanie pomiędzy szczerością i parodią, bo tylko takie połączenia dają prawdziwie wyrazisty efekt stylistyczny. Jeśli szukać zatem analogii na polskim rynku muzycznym, Syny lokują się w niejasnej przestrzeni pomiędzy „oryginalnym” wkurwem Wzgórza Ya-Pa 3 i wystudiowaną, ale jakże sugestywną melorecytacją Wojciecha Bąkowskiego. Podobnie jak w przypadku kieleckiej legendy, jest w nich autentyczna (rzekłbym organiczna) energia, która skierowała 1988 i Piernikowskiego właśnie ku rapowi, a nie na przykład w rejony indie, zarazem jednak przytłaczającą realność bloków i poniemieckich osiedli odbierają oni w sposób, który przypomina surrealistyczne roszady znane z płyt NIWEI – bezlitosne „przeginanie” stylu (i gatunku), w poszukiwaniu ulotnego, acz nie dającego o sobie zapomnieć, prawdziwego doświadczenia muzycznego. Tego nie wyrazi żaden krytyk…
Co państwo na to?