Susanne Sundfør – Ten Love Songs
Nie jestem wielkim fanem Röyksopp. Cenię ich jednak za to, że praktycznie na każdej ich płycie znajdziemy perełki, dla których warto śledzić twórczość Norwegów. Uwielbiam wszystkie utwory, które nagrali razem z Karin Dreijer Andersson, a piosenka „What Else Is There?” to jedna z najlepszych rzeczy, jakie wyśpiewała wokalistka The Knife. Ostatnio panowie nie mieli najlepszej passy. Współpraca z wokalistką Robyn budziła ogromne nadzieje, jednak jej efekt nie był nadzwyczajny. Płyta The Invitable End też do najlepszych nie należy. Jest tam jednak jeden skarb. To „Running to the Sea” śpiewana przez Susanne Sundfør (posłuchaj!). Nie znałem wcześniej tej pani, więc za tę piosenkę Norwegom jestem wdzięczny – mój harem ulubionych wokalistek znów się powiększył.
Płytę Ten Love Songs odkryłem w dość ważnym momencie swojego życia. Ciężki 2014 rok, który zaowocował poważnymi problemami ze zdrowiem oraz stratą bliskiej osoby. Wiele trudnych sytuacji spiętrzyło się w jednym momencie. Najlepszym lekarstwem na takie bolączki jest wówczas muzyka. Susanne pojawiła się w odpowiednim czasie. Od czasu premiery (luty 2015) ta płyta wciąż mi towarzyszy, nie znudziła mi się ani trochę, ciągle odkrywam ją na nowo. Może dlatego tyle czasu zajęło mi zmierzenie się z nią za pomocą słowa. Bodźcem, który wreszcie popchnął mnie do napisania tego tekstu jest fakt, że widziałem niedawno jej występ na OFF Festival (pojawienie się artystki w line-upie pomogło mi zresztą w podjęciu decyzji o wyjeździe do Katowic). Lepszej okazji chyba już nie będzie?
Szukając informacji na temat tej płyty trafiłem tak naprawdę tylko na jedną negatywną recenzję. Popełnił ją zresztą dziennikarz z konkurencyjnego portalu. Bez pardonu rozprawił się on z dziełem Norweżki twierdząc, że płyta ta niewiele znaczy i równie niewiele wnosi. Zarzucił jej toporność i manieryczność jednocześnie dość mocno atakując wszystkich, którzy się nią zachwycają. Padło tam znamienne pytanie: „Czy ludzie, którzy wystawili pozytywne noty tej płycie, na pewno ją słyszeli?”. Autor nie słyszał, do czego zresztą sam się w tekście przyznaje, bo nie musiał. Wiedział co się na niej znajdzie, więc mógł sobie pozwolić na tak miażdżącą krytykę. Nie zwrócił uwagi na to, że obnaża swoją niekompetencję i przeczy samemu sobie. Ale zostawmy to…
Mam z nią problem. Trudno mi jest jednoznacznie sklasyfikować twórczość Skandynawki. To taka trudność, która cieszy
Czemu wspominam o tym tekście? Jak już wcześniej pisałem słucham „Ten Love Songs” od kilku miesięcy i wciąż znajduję w niej coś nowego. Mam z nią problem. Trudno mi jest jednoznacznie sklasyfikować twórczość Skandynawki. To taka trudność, która cieszy. W czasach kiedy wydaje się, że wszystko zostało już wymyślone, stworzenie czegoś świeżego jest sztuką prawie niemożliwą. Odnoszę wrażenie, że Susanne się to udało. Z pozoru nie używa ona tu środków, które stanowiłyby jakikolwiek przełom, rewolucję. Bardziej chodzi o sposób, w jaki to robi. Pozwolę sobie nawet stwierdzić, że w tym, jak łączy ze sobą różne konwencje jest wręcz bezczelna. Kolorowa, radosna dyskoteka z lat 80., w której łatwo wyczuć miłość do ABBY, przyjemny, ciepły synth pop skontrastowany, a może uzupełniony elementami klasyki tj. fortepian, smyczki, a nawet klawesyn. Wszystko odważnie połączone w całość stanowiącą o wyjątkowości stylu Norweżki. W rewelacyjny sposób Sundfør balansuje nastrój, przechodząc od potężnych, wręcz epickich momentów, doprowadzając patos do granicy, za którą pojawiłby się kicz, do przebojowych, klasycznie popowych fragmentów. Wbrew tytułowi płyty „Ten Love Songs” to nie są miłosne piosenki, które puścisz swojej dziewczynie/chłopakowi na Walentynki. Owszem, w swoich tekstach Susanne eksploruje tematykę miłosną, ale skupia się raczej na jej mroczniejszej, bardziej obsesyjnej stronie. To ciekawy zabieg mając na uwadze radosny charakter niektórych piosenek. Jeśli posłuchacie tekstów daje to lekkie poczucie zagubienia…
To nie muzyka stanowi jednak największy atut tego krążka. Dzięki rewelacyjnej produkcji, za którą odpowiedzialni są m.in. wspomniani panowie z Röyksopp oraz Anthony Gonzales z M83 (wokalistka nagrała z nim piosenkę do filmu „Niepamięć” z Tomem Cruisem) wiemy, że Susanne dysponuje doskonałą barwą wokalną, głosem o bardzo dużej skali. I nie jest to żadna studyjna magia, ale najprawdziwsza prawda. Występ Susanne w Katowicach był jednym z najlepszych, które widziałem podczas tegorocznego OFF Festivalu. Energiczna i charyzmatyczna zaprezentowała show, który wiele osób porwał do tańca. Swój koncert zbudowała na podobnej zasadzie jak skonstruowana jest płyta – kolorowe, taneczne numery skontrastowała z tymi bardziej nastrojowymi i mroczniejszymi z poprzednich płyt.
Być może to, co tworzy Susanne nie jest specjalnie oryginalne – jak to dobitnie podkreśla wspomniany przeze mnie recenzent (chociaż nie uważam, by był to szczególnie wiarygodny głos, który należy koniecznie brać pod uwagę). Tutaj jednak pojawia się pytanie, które zadać możemy sobie patrząc na praktycznie każdego artystę. Czy w dzisiejszych czasach możliwe jest jeszcze stworzenie czegokolwiek nowego, oryginalnego? Od lat wszyscy uprawiają swoisty recycling tego, co już było. Jednym wychodzi to lepiej, innym gorzej. Umiejętność żonglowania gatunkami w wydaniu Norweżki oceniam bardzo wysoko. Tym bardziej, że jeśli posłucha się jej wcześniejszych płyt („Ten Love Songs” jest szóstą w dorobku!!!) nie trudno zauważyć, że artystka cały czas poszukuje i eksperymentuje, drąży i zmienia. Kto wie co zaprezentuje na kolejnej płycie. Venetian Snares z żeńskimi wokalami? Nie przypuszczam, ale gdyby miało tak się stać to sądzę, że wyszłoby jej to całkiem całkiem…
Co państwo na to?