Jesu / Sun Kil Moon – s/t
Moja relacja z Markiem Kozelkiem należy do tych skomplikowanych. Do dzisiaj rozpływam się przy „Benji”, zestawie akustycznych coverów umiarkowanie-wczesnego Modest Mouse („Tiny Cities”), czy dyskretnie elektronicznej kooperacji z Jamie’em Lavellem („Among The Leaves”). Dla równowagi kompletnie nie mogę słuchać „Universal Themes”, do coverów AC/DC (tak, Kozelek podobno popełnił coś takiego) nawet nie próbuję podchodzić i odnoszę generalnie wrażenie, że Pan Marek na własne życzenie utknął w przeręblu, który sobie pieczołowicie wyrąbał. I nie jest to wyłącznie kwestia postępującej nadwagi.
Odnoszę wrażenie, że Kozelek dostał gotowe podkłady, zapętlił je stosowną ilość razy, zrobił swoje i odesłał paczkę do nadawcy.
Jedno jest pewne – Kozelek trochę za bardzo uwierzył w skuteczność strumienia świadomości, który od lat jest jego podstawową formą ekspresji. Każdy kolejny album to półmetrowa, zadrukowana mrówczym fontem, płachta papieru będąca drobiazgowym sprawozdaniem z pobudek, przelotów, posiłków, spotkań i całej tej nieznośnej i powtarzalnej prozy życia, z którą każdy musi radzić sobie na własny rachunek. Co gorsza z płyty na płytę warstwa liryczna sprawie wrażenie coraz mniej dopracowanej. Może to efekt uboczny bycia “prawdziwym jak nigdy dotąd”, ale niekotrolowany potok słów to broń obosieczna – w efekcie słuchacze obrywają wersami w rodzaju: „I woke up and I said to my love, Good morning…”, „I’m very much me and Nick Cave is very much 'He’”. Doprawdy, sam Paulo Coelho lepiej by tego nie wymyślił.
Pewnik numer dwa: Mark należy do osób, którym podkłady raczej specjalnie nie przeszkadzają. Zaczyna tam, gdzie mu się uda i 7 minut później kończy niezależnie od tego czy w tle jeszcze coś brzęczy, czy też niekoniecznie. W teorii zatem Pan Kozelek mógłby nagrywać albumy w kooperacji ze sprzętami gospodarstwa domowego i istnieje szansa, że niektórzy nie zauważyliby różnicy. Tym razem jednak do spółki kompozytorskiej zaproszony został Justin Broderick – w czasach kopalnych zaprzysięgły metalowiec (występował w Napalm Death), później pan od industrialu (Godflesh), aktualnie quasi-postrockowy eksperymentator (Jesu).
Kilka pierwszych indeksów może zaskoczyć i nie jestem jednak pewien czy będzie to zaskoczenie pozytywne. Obiektywnie rzecz biorąc Kozelek nigdy dotąd nie śpiewał (deklamował?) do tak mocnych partii instrumentalnych. Mocnych w sensie ciężaru, niekoniecznie zaś obiektywnej jakości. I tu jest pies pogrzebany – słabo zrealizowane, monotonne riffy przesterowanej gitary Brodericka i jednostajne, uproszczone do granic, partie perkusji wydają się równie niedopracowane, co liryczny potok z wnętrza Pana Marka. Nie wiem w jakiej mierze obaj autorzy faktycznie pracowali nad tym materiałem wspólnie i w czasie rzeczywistym. Odnoszę wrażenie, że Kozelek dostał gotowe podkłady, zapętlił je stosowną ilość razy, zrobił swoje i odesłał paczkę do nadawcy. Z drugiej strony, wspominane chwilę temu marne brzmienie zdaje się sugerować, że uczestniczmy w próbie zdekompletowanej garażowej kapeli, na którą z niejasnych przyczyn wpadł ojciec gitarzysty i z puszką piwa w ręku zaczął wydzierać się mikrofonu („Carondelet”)
Z czasem nastrój ulega zmianie, obaj panowie łagodnieją, do głosu dochodzą syntezatory, programowane elektroniczne partie i tak potrzebna odrobina przestrzeni. Z miejsca wszystkie elementy układanki wydają się w końcu do siebie pasować, ale trudno pozbyć się wrażenia, że Kozelek/Jesu w wersji ambientowej to jedynie powtórka ze wspomnianego we wstępie „Among The Leaves”. Uspokojeniu warstwy instrumentalnej towarzyszy pewne novum w warstwie lirycznej – osobisty dziennik z podróży Pana Marka urozmaicają recytowane mejle od fanów. Nie przesłyszeli się Państwo, Mark czyta (myląc się, a niekiedy wybuchając śmiechem) całe dziękczynno-pochwalne akapity – nie jestem pewien czy to podwójny żart, czy tylko niekontrolowane wzdęcie na powierzchni ego.
Z całej kooperacji pomiędzy Broderickiem i Kozelkiem zapamiętałem tylko „Exodus” – niemal dziesięciominutowy hołd dla rodziców, którzy przeżyli własne dzieci, napisany na kanwie tragicznej śmierci syna Nicka Cave’a. Utwór porusza za sprawą pięknej, powoli rozwijanej melodii i mantrycznie zapętlonego, żałobnego refrenu. Pragnę przypomnieć, że wcale nie tak dawno podobne zestawy komplementów można było przypisywać pełnym płytom pana Kozelka. Załóżmy, że to tylko chwilowy spadek formy.
Co państwo na to?