Sun Kil Moon – Benji
By wejść w nastrój ostatniej produkcji Sun Kil Moon rozpocznijmy od małej porcji statystyk. W 11 zawartych na Benji utworach umierają kolejno:
– kuzynka muzyka (pożar, niewyjaśnione okoliczności)
– wujek (eksplozja płonącej puszki aerozolu, dokładnie w swoje urodziny)
– opóźniona w rozwoju koleżanka z sąsiedztwa (morderstwo)
– Brett, przyjaciel z dzieciństwa (tętniak)
– żona przyjaciela ojca w stanie terminalnym (ginie z rąk męża, który zaraz potem próbuje popełnić samobójstwo).
Jakby osobistych dramatów było tu zbyt mało, Sun Kil Moon prezentują również kronikę najgłośniejszych zbiorowych zbrodni ostatnich lat – od występków seryjnego mordercy Richarda Ramireza („Richard Ramirez Died Today Of Natural Causes”) po zamach Andersa Breivika („Pray For Newtown”).
Tak, to poważny i ciężki album. Przez większość czasu słuchamy mruczącego niskim głosem Marka na tle ascetycznego akustycznego akompaniamentu – raz bliższy smolistego korzennego bluesa, innym razem orbitującego w stronę surowego country czy folku. Sekcja rytmiczna pojawia się dopiero w czwartym utworze, czyli w okolicach 20 minuty albumu. Sun Kil Moon nigdzie się nie śpieszy, średni czas trwania utworu to solidne 6 minut.
To historia Ameryki drugiej kategorii, sypiącej się, zadłużonej, rdzewiejącej na naszych oczach – proza życia zwykłych ludzi, którzy nie zostają królami wszechświata i po prostu znikają, bardzo daleko od śnieżnobiałych uśmiechów Hollywoodu
Życie Marka Kozeleka nie jest naznaczone tragedią bardziej niż kogokolwiek z nas, prawdopodobnie po prostu wszedł w wiek, w którym częściej bywa się na pogrzebach niż na weselach. Zła wiadomość – czeka to nas wszystkich bez wyjątków. Może wyrzucanie z siebie skrajnie konfesyjnych, długich jak cholera i boleśnie bezpośrednich tekstów to rodzaj autoterapii? A może Mark nie potrafi niczego innego i po prostu wykonuje swój zawód, karmiąc sztukę własną biografią.
Dostajemy masę szczegółów – daty, nazwiska i konkretne miejsca. Warstwa fabularna powala swą złożonością mimo skrajnie formistycznej prostoty. Pewnie dlatego „Benji” tak bardzo kojarzy mi się z nieco bardziej gorzką wersją, realizowanego przez 12 lat filmu „Boyhood” Richarda Linklatera. To historia Ameryki drugiej kategorii, sypiącej się, zadłużonej, rdzewiejącej na naszych oczach – proza życia zwykłych ludzi, którzy nie zostają królami wszechświata i po prostu znikają, bardzo daleko od śnieżnobiałych uśmiechów Hollywoodu.
Cala twórczość Sun Kil Moon to songwriting w stanie czystym, mamroczący strumień świadomości, brudnopis bez cyzelowania słów i metafor w roli zasłony dymnej („Carrisa was 35, you just don’t raise 2 kids and take out your trash and die…”). Kozelek opowiada historie z perspektywy starzejącego się zwykłego pana z coraz wyraźniej zarysowanym brzuszkiem i skłonnością do melancholii. Pomiędzy tymi wszystkimi stypami, poznajemy również szczegółową biografię muzyka. Mark z tą samą bezpośredniością opowiada o głupiej śmierci wujka wieśniaka, niemal ginekologicznych szczegółach podbojów miłosnych („Dogs”), paraliżującym strachu przed śmiercią matki („I Can’t Live Without My Mother’s Love”), pierwszych fascynacjach muzycznych („I Watched The Film The Song Remains The Same”), wizycie w kinie (stąd tytuł albumu) czy szwankującej niekiedy prostacie („Richard Ramirez Died Today Of Natural Causes”). Brzmi tanio? Jednak działa – bezwarunkowa szczerość zwycięża.
To jedyny muzyk, w przypadku którego nasza formuła wywiadów jako opowiadania piosenek nie miałaby żadnego sensu. Na „Benji” wszystko podane jest na tacy – bebechy, serducho i postępujące skrzywienie kręgosłupa Marka. Pewnie dlatego ciężko się od tego albumu oderwać. Jeśli Sun Kil Moon wydadzą kiedyś dziesięciominutowy utwór o szczegółach porannej toalety i tak będę słuchał go z wypiekami na twarzy i ściśniętym gardłem. Dobrze jest pisać o płytach, o których chce się pisać.
Co państwo na to?