Sufjan Stevens – The Ascension
ZA (Ewa Bujak)
Po płytach kolaboracyjnych – kosmicznej „Planetarium” i kontemplacyjnej „Aporii” – Sufjan Stevens prezentuje nam wypadkową twórczych pomysłów, na które wpadł już wcześniej. „The Ascension” mogłaby ukazać się zaraz po, moim zdaniem asłuchalnej, „The Age of Adz”, ale jednocześnie jest wyraźnie naznaczona doświadczeniem (i pewnie sukcesem) „Carrie & Lowell”. Nie znaczy to, że Stevens stał się nudnym, powtarzalnym i ustatkowanym panem w średnim wieku. Owszem, w rozsądnej dawce popada w sentymentalizm i delikatny patos („Come Run Away With Me”, „Tell Me You Love Me”), ale także bawi się elektroniką („Die Happy”, „Lamentations”, „Ursa Major”) czy odlatuje w nieznane („Make Me an Offer I Cannot Refuse”). Przeważają te właśnie kosmiczne energie, które działają niczym całkowicie legalne środki pobudzające.
Wszystko to jednak otulone jest melodią, dzięki czemu album, choć wielopłaszczyznowy, jest spójny, a słuchacz – mimo mnogości środków wyrazu – nie ma poczucia dysonansu i przeładowania. Nieoczywiste, połamane aranżacje wytrącają ze strefy komfortu. Dzieje się tu mnóstwo, absolutnie nie ma mowy o nudzie. Inżynier Mamoń nie ma tu czego szukać. Paradoksalnie, najsłabiej jest, gdy Stevens zbyt mocno zbliża się do formy piosenki, jak w „Sugar” czy „Video Game”.
„The Ascension” jest płytą dla tych, którzy wiedzą, że Sufjan Stevens to nie tylko „Visions of Gideon” i którzy czują potrzebę oderwania się od ziemi. (Ewa Bujak)
PRZECIW (Bartłomiej Błesznowski)
Jak uczy biografia Leszka Możdżera wirtuozostwo nie zawsze idzie w parze z inwencją, zaś doświadczenie i wiek często kierują nawet największych wyjadaczy śmiało pokonujących wyboje alternatywnej kultury, w stronę płaskich i prostych niczym te, utorowane Panu przez jego sługi, dróg popowego blichtru i bezpiecznego brzmienia. Case Możdżera dotknął niestety także artystę, który jeszcze kilka lat temu (choćby w okresie „Carrie & Lowell”) wydawał się odporny na nazbyt proste etykiety, odważnie balansując na linie rozpiętej pomiędzy tradycją songwritingu i metafizyką kultury ludowej Stanów Zjednoczonych, włączając w to wątki pozornie dalekie od tej konwencji, jak space-operowa elektronika („The Age of Adz”), a nawet modern classic – wszelkie kolaboracje z Bryce’em Dessnerem nie mogły się skończyć inaczej („Planetarium”).
Najnowszy krążek Sufjana przypieczętował jego wejście w wiek średni – dosłownie, bo skończył 45 lat, i w przenośni, niczym w piosence Wojtka Bąkowskiego o „mieście średnim”. Cała płyta wydaje się skrojona na miarę „przeciętnego słuchacza strawnej post-alternatywy”. Problem w tym, że takowy osobnik jest tylko wymysłem statystyków i nie występuje w rzeczywistości a płyta adresowana jest w ten sposób do nikogo, a zatem do wszystkich, co sprawia, że kompletnie traci na wyrazistości. Od czasów „The Age of Adz”, która w 2010 roku musiała wydawać się dziełem naprawdę dziwacznym i w związku z tym świeżym, na której prowincjonalna ludowość łączyła się z kosmiczną psychodelią, zaś natrętne syntezatorowe brzmienie przyprawiało o zawrót głowy, jednocześnie chorobliwie hipnotyzując, w muzyce Stevensa nie zmieniło się zbyt wiele. Ciągle słyszymy te same rzewne i melancholijnie pozałamywane melodie, bezustannie wraca delikatna nuta banjo, dzięki której artysta wciąż mieści się wśród poetów piosenki, jego spokojny, niemal szepczący głos koi nas do snu pełnego bajkowych wizji, do tego zaś zrytmizowana elektronika, osadzając jednocześnie tradycję we współczesności. Wszystkie te ulotne zabiegi i jednocześnie mocne znaki rozpoznawcze Sufjana sprawiają, że staje się on powoli artystą, którego styl (podobnie jak charakterystyczne brzmienie fortepianu pod palcami Możdżera) przenika do naszego estetycznego krwiobiegu, nie pozwalając nam spodziewać się po nim niczego nowego. Ba! Jest znacznie gorzej – nie chcemy by Sufjan przesadnie zmienił swój styl! Ma bezustannie powtarzać swoje kołysanki wzbogacając je o beaty, które pozwolą ruszyć nóżką, gdy umysł już dawno śpi.
Na „The Ascension” wymagające, a jednak przebojowe „Age of Adz” odeszło w cień, schowało się za warstwami płaskiego plastikowego brzmienia, które choć lata temu stanowiło znak rozpoznawczy syntetycznego barda epoki cyfrowej, dziś stanowi niewiele ponad kolejny raz odgrzany kotlet z retro-futuryzmu. Podobnie dawna metafizyka i quasi-religijny posmak muzyki Sufjana, tak przecież istotny w kontekście amerykańskiej kultury demokratycznej, stają się tutaj jedynie wydmuszkami miękkiego sentymentalizmu, zaś prosta liryka w stylu „I don’t wanna be your personal Jesus” nadaje się raczej na dancefloor niż do rozkminy skomplikowanych kwestii związanych z wpływem Internetu na amerykańskie społeczeństwo XXI wieku (i nie ratuje nas tutaj jakże misterne nawiązanie do Depeszów). „The Ascension” to album, na którym „przeprodukowanie” i plastik stanowią nie tylko próby opisania naszych postcyfrowych czasów, ale również ich produkt i smutną konsekwencję. (Bartłomiej Błesznowski)
Co państwo na to?