Sufjan Stevens – The Age Of Adz
Na wstępie małe wyznanie na przekór wszystkim malkontentom, którzy tęsknią do poprzedniej, indie-folkowej twarzy Sufjana Stevensa; nie będę czekał z tą opinią do końca tekstu: jak dla mnie „The Age Of Adz” to genialne, choć przyznam, niecodzienne dość dzieło. O trudności w odbiorze tegoż stanowi fakt, że zarówno w warstwie estetycznej, muzycznej jak i ściśle brzmieniowej album ten stanowi głos nieświadomości Ameryki, w której podział na kulturę wysoką i popularną zanika, a z pozoru najbardziej banalne w formie dzieło: komiks superhero, tasiemiec grozy w stylu „Strefy Mroku” z lat 60. czy malarstwo uskuteczniane przez samouka, może przekazywać niespodziewanie istotne kwestie natury egzystencjalnej, teologicznej czy metafizycznej. Takie jest właśnie „The Age Of Adz” – męczy i fascynuje. Wymaga zatem potraktowania serio, jako spójna i głęboka narracja, nie tylko zaś jako potencjalny rezerwuar hitów.
Nie trudno zauważyć odmienność brzmieniową „The Age Of Adz” od poprzednich produkcji Sufjana. Nie żeby porzucił on sięganie do amerykańskiego folkloru, nastrojowych melodyjek granych na cymbałkach i wszelakich flażoletach oraz transów na banjo rodem z delty Missisipi. Tym razem jednak ten cały nufolkowy anturaż został wzbogacony czasami potężną, szaloną, trzeszczącą, innym razem spokojna i wręcz chilloutową w wyrazie elektroniką, która wpisuje w cały ten muzyczny miszmasz w delikatny, lekko romantyczny i poetycki klimat, innym razem przypomina bardziej soundtrack do filmów s-f z lat 60. jak choćby „Wojna Światów”, w których, przy dźwiękach złowieszczych symfonii kosmiczne potwory oraz dość toporne roboty rażą laserami i ze smakiem pożerają przerażonych mieszkańców Missouri lub Alabamy. Sufjan sięga więc zarazem do korzeni muzyki amerykańskiej, jak i do korzeni powojennej kultury popularnej – rosnącej w siłę jako medium obecne w każdym domu, telewizji, przemysłu filmowego Hollywood czy kolorowych czasopism.
Według mnie jednak, różnica pomiędzy The Age Of Adz a wcześniejszymi znakomitymi albumami Sufjana jak A Sun Came czy Illinois jest jedynie pozorna – zaznacza się oczywiście silnie w warstwie muzycznej czy konceptualnej, jednakże na poziomie uniwersalnym Sufjan nadal chce tego samego: grać muzykę, która najpełniej odda złożone pochodzenie jego samego oraz Ameryki – jego ojczyzny. Jako syn Litwina i Greczynki należących do new-age’owej organizacji religijnej Subud, człowiek o imieniu w wolnym tłumaczeniu oznaczającym „kroczący z mieczem”, zafascynowany metafizyczną poezją (William Blake) i minimalizmem Steve’a Reicha ma o czym opowiadać. Ostatni album jest być może właśnie poszukiwaniem muzycznej i kulturowej tożsamości kraju, na którego kulturę złożyły się wpływy kolonizatorów z Europy, niewolników z Afryki i autochtonów, których byt pozostaje dziś elementem, mrocznego i ciut zbanalizowanego chyba dziedzictwa Stanów.
Absolut, nadejście mesjasza i wieczne życie nie stoją na półce Sufjana szczególnie daleko od tematów z „Gwiezdnych Wojen”, „Star Treka” czy „Powrotu Do Przyszłości”: jeśli Bóg, to tylko za sterem statku kosmicznego, jeśli anioł broniący wstępu do raju, to tylko jako seksowna Marsjanka z laserowym mieczem.
Zaiste, miejscami płyta przytłacza, przeraża dziwnymi konstrukcjami dźwiękowymi, czasem wręcz wydaje się kakofonią nie do końca obrobionych dźwięków. Jednakże, jeśli przyjrzymy się nieco twórczości artysty, pod wpływem którego Sufjan nagrywał The Age Of Adz, zrozumiałym stanie się jego pokręcony i z lekka kosmaty charakter. Royal Robertson, o którym mowa, urodzony w Luizjanie czarnoskóry artysta „naiwny”, który w swoich pracach plastycznych w schizofrenicznej mieszance estetycznej połączył motywy zaczerpnięte z komiksu s-f, magazynów pin-up oraz Apokalipsy św. Jana. Opętańcze wizje „proroka” – jak Robertson kazał się zwać, na płycie Sufjana łączą się z poprzednimi tematami jego twórczości: indywidualnymi doświadczeniami egzystencjalnymi oraz uniwersalnymi pytaniami o charakterze teologicznym czy eschatologicznym. Absolut, nadejście mesjasza i wieczne życie nie stoją na półce Sufjana szczególnie daleko od tematów z „Gwiezdnych Wojen”, „Star Treka” czy „Powrotu Do Przyszłości”: jeśli Bóg, to tylko za sterem statku kosmicznego, jeśli anioł broniący wstępu do raju, to tylko jako seksowna Marsjanka z laserowym mieczem.
Tak jak Robertson w swej twórczości plastycznej, tak Stevens w muzyce tworzą kolaż oddający złożoność kultury Stanów Zjednoczonych – kultury, która, jak być może żadna inna dotąd rozpoczęła na masową skalę produkcję fikcyjnych światów i mitologii dostępnych dla każdego; zdemokratyzowała dostęp do świętości, dewaluując ją zarazem i przekształcając w cyfrowo reprodukowaną i łatwo przyswajalną papkę, którą jednakże kocha każdy z nas. Widać każdy ma taką metafizykę, na jaką zasługuje – oto amerykańska ludowość w pigułce.
Co państwo na to?