Sufjan Stevens – Carrie & Lowell
Nadwrażliwy szaleniec, wiecznie młody czterdziestolatek w stanowczo zbyt kolorowych airmaxach, człowiek o skomplikowanej biografii, dziecko marvellowskich komiksów i miscytyzmu Williama Blake’a. Sufjan Stevens działa we wszystkich kierunkach na raz i chyba nie zawsze w pełni panuje nad swoją kreatywnością. Powił dwa wieloskładnikowe zestawy z kolędami („Songs For Christmas”, „Silver & Gold” – razem niemal 10 małych płyt), w pełni instrumentalny, inspirowany chińskim kalendarzem „Enjoy Your Rabbit”, jako Sisyphus kolaborował z hiphopowcami, a pomiędzy tym wszystkim dał się poznać jako rasowy indiefolkowiec, chociaż nigdy nie dorobił się brody.
Można spokojnie napisać, że Carrie & Lowell to paczka jedenastu ballad. Można, ale nie wypada – to słowo zawłaszczone przez Guns N’Roses i wybuchające fortepiany…
Na „Carrie & Lowell” zatoczył pełne koło. Po bombastycznym, rozpisanym na orkiestrę z eksplozji i laserów, „Age Of Adz” (tekst na temat „Age Of Adz” jest tutaj) wrócił do akustycznej brzdąkaniny i ma ku temu poważny powód. Zgodnie z tytułem ten album poświęcony jest rodzicom artysty. Sufjan wraca do trudnego dzieciństwa, małą łyżeczką rozgrzebuje skomplikowaną przeszłość i relację z chorą na schizofrenię i uzależnioną od szeregu nielegalnych substancji matką. Niewiele tu miejsca na Biblię, mitologię, a nawet mitologizowanie będące dotąd znakiem rozpoznawczym artysty. To nie ten poziom naturalizmu, co „Benj”i Sun Kil Moon (więcej na temat „Benji” tutaj), ale biorąc poprawkę na dotychczasową drogę artysty, Sufjan jest tu brutalnie bezpośredni. Album nie wymaga klucza, czyta i słucha się sam, a kameralny nastrój, duża dyscyplina i konsekwencja w dobrze środków, także w sensie muzycznym, kojarzy się z ostatnią płytą Marka Kozelka.
Przy odrobinie szczęścia słyszeliście już pewnie „Fourth Of July” – centralny punkt tej płyty, chwytający za serce i gardło, kameralny dialog pośmiertny z powracającym natrętnie „…We All Gonna Die”. Jeśli nie reagujecie gęsią skórką to pewny znak, że powinniście sobie „Carrie & Lowel”l odpuścić – niewiele tu odstępstw od akustycznej normy. Co prawda, anielski chór w jednej chwili zatrzymuje otwierającą album „Death With Dignity”, punktowo pojawią się też dyskretne bity i syntezatory („Should Have Known Better”, „Carrie & Lowell”), ale wszelkie dodatki serwowane są z taką ostrożnością, że przy odrobinie nieuwagi nieprzyzwiocie łatwo kompletnie je przeoczyć – to zupełnie przeciwieństwo dźwiękowego rozpasania „Age Of Adz”. Można spokojnie napisać, że „Carrie & Lowel”l to paczka jedenastu ballad. Można, ale nie wypada – to słowo zawłaszczone przez Guns N’Roses i wybuchające fortepiany. Zostańmy przy jedenastu delikatnych, pełnych podskórnego napięcia, bólu i zwichrowania emocjonalnego piosenkach. Tak, tym razem to zdecydowanie piosenki.
Sufjan Stevens nie musi się ścigać, okopał się w swojej niszy, w ramach której pozwola sobie na wszystko i właśnie kolejny raz to zrobił. Uważajcie, ta płyta jest nieprzyzwoicie cicha, nie pozwólcie by wyzierający zewsząd huk ją zagłuszył.
Co państwo na to?