Stefan Wesołowski – Rite of The End
Stefan Wesołowski to polska odpowiedź na takich muzyków jak Ólafur Arnalds czy Nils Frahm. Nie mam tu jednak na myśli marnej epigonii, jakiegokolwiek naśladownictwa, raczej rodzaj przenikania się wpływów, twórczej inspiracji, która każe myśleć o jego muzyce jako o arcypolskim – jak się za chwilę okaże – udziale w kulturze światowej.
Ten utalentowany skrzypek, kompozytor i producent nagrał dotąd dwa longplaye („Kompleta” i „Liebestod”), współpracował z Michałem Jacaszkiem nad – kultowym już dziś – albumem „Treny”, teraz zaś – nakładem Ici D’ailleurs oraz Mute Song (wytwórni dla której, co symptomatyczne, pracuje także Max Richter) wydaje zaś trzeci solowy album „Rite of the End”.
Twórczość Stefana Wesołowskiego stanowi fenomen, który wydaje się konsekwentną aż do przesady realizacją idei „muzyki tła”
Wesołowski łączy zatem skandynawski chłód ze specyficznym rodzajem melancholii, która przywodzi na myśl spowite mgłą mazowieckie łąki, krajobraz, który wielu z nas zna z własnego doświadczenia. Jest więc w tej – łączącej elementy minimalistycznej, ambientalnej elektroniki, romantyczną klasykę oraz niesamowity, wręcz organiczny mrok – muzyce specyficzna „ludowość” rozumiana jako próba zbliżenia się do człowieczej doli, przyjrzenia się emocji i myśli zaklętych w rzeczach, przedmiotach, które nas otaczają, których dotykamy, zostawiając nieusuwalny ślad ludzkiej ręki.
Twórczość Stefana Wesołowskiego stanowi fenomen, który wydaje się konsekwentną aż do przesady realizacją idei „muzyki tła”. Nie chodzi tu jednak o to, że stanowić by ona mogła jedynie background do codziennych czynności, nawet tych najbardziej wysublimowanych i kulturalnych. „Tło” w tym przypadku jest czymś przejmującym, wyzyskanym do końca, niedającym prostego odprężenia, ale zmuszającym do pogrążenia się w nim. W konfrontacji z muzyką Wesołowskiego nasze myśli nie biegną jedynie swoim torem, ale zostają przestawione na jakiś głębszy, bardziej refleksyjny tor. Muzyczne pejzaże, niczym rzeczywistość, która, mimo że nadal otacza nas, oddala się jakby podczas zamyślenia, w twórczości Wesołowskiego stają się sednem muzycznego spektaklu – nie tyle tłem, które oddaje pole naszym myślom, ile się tym myślom narzuca, wpływa na nie i określa je.
Jeśli wierzyć starym mistrzom, melancholia jest przymiotem myślicieli, „świat boli” i odciska się piętnem w naszym umyśle. Czarna żółć, ten niesforny i męczący humor, daje o sobie znać również w muzyce Wesołowskiego, która staje się medium łączącym współczesność oraz barokowy nastrój przemijania, rozpadu i marności. W jego twórczości jest zatem coś słowiańskiego, ale w głębokim i jakby źródłowym sensie. Żywa muzyka skrzypiec czy fortepianu wprowadza nas w nieco mistyczny, odrealniony klimat zapatrzonego w boskość baroku, jednakże nie jest to śpiewny i podniosły barok Bacha czy Telemanna. Paradoksalnie to nie elektroniczne efekty, szumy, trzaski, poszczekiwania psów w oddali, zdławione basy i urywane, przesterowane dźwięki skrzypiec, ale pokręcone linie melodyczne, skonfrontowane z brzmieniem żywego instrumentu, sprawiają, że mamy tu do czynienia z barokiem bardziej mrocznym, bardziej gęstym i żałobnym zarazem. Jest w melancholii Wesołowskiego jednak jakieś niewysłowione piękno, motyw vanitas przechodzi tu w nadzieję, ulotny zachwyt, zatrzymanie nad światem…
Co państwo na to?