Stara Rzeka – Zamknęły się oczy ziemi
Twory kultury, które nie dają się szybko i jednoznacznie zaszufladkować, sprawiają wiele problemów przeciętnym odbiorcom. Im mniej oczywista i łopatologiczna twórczość, tym więcej energii (albo wiedzy) trzeba włożyć, by odczuwać prawdziwą przyjemność z obcowania z nią. Niestety nierzadko kończy się to zmarginalizowaniem produkcji, które powinny być na topowych miejscach OLIS’u zamiast przygłupich i miałkich tworów, rzygających w uszy słuchaczy wtórną i bezkształtną papką dźwiękową. Z drugiej strony może to jednak lepiej, żeby nie wszyscy – którzy określają się mianem „słuchaczy” – mieli możliwość obcowania z dobrą gatunkowo, ale wymagającą muzyką. Czemu dobrze? W ten sposób unikniemy zalewu opinii, wśród których najczęściej pojawiać się będzie „nie rozumiem”.
Do drugiej płyty projektu o nazwie Stara Rzeka nie można podchodzić, jak do kolejnej płyty z gatunku alternatywa. A tym bardziej szukać go wśród albumów metalowych, chociaż teoretycznie takie właśnie korzenie wskazuje się jako główną inspirację. Stojący za tą produkcją Kuba Ziołek już na pierwszym krążku „Cień chmury” nad ukrytym polem, pokazał, że nie lubi łatwych, prostych i jednostajnych kompozycji. Zostało to już zresztą zauważone także za granicą – prestiżowy brytyjski serwis The Quietus umieścił go na liście najlepszych płyt 2013 roku. Na tej samej liście były produkcje m.in. Kanyego Westa, The Knife czy A$AP Rocky’ego. Wówczas to w opiniach wskazywano, że bydgoski twórca garściami czerpie z muzyki drone’owej, miesza to z elementami black metalu, dodaje szczyptę krautrocka, ale ponad wszystko redefiniuje wizerunek muzyki folkowej. Drugi krążek tego nie zmienia. Co zresztą podkreślił sam artysta: „Nie ma tu jakiejś rewolucji stylistycznej […]. Wciąż dużo w muzyce Starej Rzeki smętów, długich dźwięków, trzasków i przesterów. Na pewno chciałem nagrać kilka nowych utworów, które byłyby bardziej czytelne, bardziej bezpośrednie i minimalistyczne, mniej polegające na pogłosach. I bardziej osobiste – trochę o miłości, o samotności, o spokoju, o chaosie, o śmierci, o szczęściu” – tłumaczy.
Do drugiej płyty projektu o nazwie Stara Rzeka nie można podchodzić, jak do kolejnej płyty z gatunku alternatywa. A tym bardziej szukać go wśród albumów metalowych, chociaż teoretycznie takie właśnie korzenie wskazuje się jako główną inspirację
Nie da się ukryć, że twórczość Starej Rzeki jest bardzo głęboko osadzona w Słowiańszczyźnie, która objawia się w tym, co najczęściej określa się folkowym prymitywizmem i mistycyzmem. Podpowiedzią może być to, że artysta na swoim profilu na Bandcampie oznaczył płytę tagami: devotional, brutalizm, magiczny, Bydgoszcz.
No dobrze, ale co – mówiąc wprost – te wszystkie hipstersko brzmiące pojęcia oznaczają w praktyce? Po pierwsze płyta do najłatwiejszych w odbiorze nie należy. Słuchacz musi nie tylko lubić inność, ale także chcieć odkrywać różne inspiracje w ramach jednego utworu. Najdłuższy numer – „W szopie, gdzie były oczy” – trwa prawie dwadzieścia minut, jednak trudno znaleźć w nim fragment, który przyprawiałby o ziewanie. Rzeczony kawałek rozpoczyna się przestrzennym, elektronicznym zanęceniem (trochę rodem z rocka lat 70. czy 80. np. Tangerine Dream), które chwilę później przechodzi w iście jazzowe improwizacje, by potem znów przemienić się w relaksującą pocztówkę z borów. Ciąg dalszy tego utworu jest jeszcze ciekawszy.
W zasadzie opisywanie struktury muzyki Starej Rzeki jest dość nudne. Przy większości numerów siłą rzeczy operowali będziemy tymi samymi kombinacjami elementów składowych: akustyczna gitara, elektroniczne tło, folkowy klimat, songwriterski (czytaj: spokojny i subtelny) styl śpiewania. Na szczęście opisywanie to jedno, a słuchanie to coś zupełnie innego – tutaj nie ma mowy o znudzeniu.
Po drugie, aż dziw bierze, że wszystko, co znajduje się na drugiej płycie Starej Rzeki, stworzyła jedna osoba. Zawsze traktowałem słowo „multiinstrumentalista” jako bardzo pojemny wytrych dla osoby, która potrafiła dobrać sobie świetnych i anonimowych współpracowników. Bo jak można być świetnym w kilku dziedzinach na raz? Tutaj jest jednak inaczej – Kuba Ziołek jest odpowiedzialny za każdy dźwięk, co tylko potwierdza, że mamy do czynienia ze świetnym i nieprawdopodobnie samodzielnym umysłem. Zasłużenie otrzymał on w tym roku Paszport Polityki. I dobrze, że są jeszcze nagrody, które promują prawdziwe talenty, a nie wypychające miernoty intelektualne na żer ściankowego poklasku.
Po trzecie i ostatnie „Zamknęły się oczy ziemi” to płyta… ostatnia. Ale na pewno Kuba Ziołek znajdzie sposób na ponowne zaskoczenie słuchaczy – wszak stoi on za kilkoma innymi szanowanymi projektami i zespołami muzycznymi.
Co państwo na to?