Sounds Like Violence – The Pistol
Niemal 10 lat temu amerykańska wytwórnia Deep Elm Records mająca w katalogu Appleseed Cast, Settlefish czy Planes Mistaken For Stars bardzo aktywnie krzewiła wiarę w drugoligowe, ale szczerze i bezpretensjonalne niezależne gitarowe granie. Niemal 10 lat temu nakładem Deep Elm Records ukazała się trwająca 27 minut debiutancka EPka szwedzkiego Sounds Like Violence.
To nie może być długi tekst. Rozbudowane porównania czy szerszy społeczny kontekst nie mogą się sprawdzić w przypadku tak bezpośredniego, prostolinijnego i kipiącego szczeniacką desperacją albumu jak „The Pistol”. Szczeniacka desperacja to w tym przypadku komplement.
Jest w tym coś z ducha Joy Division, post hardcore’owa intensywność, dużo rock’n’rollowej motoryki, przebojowe indie-refreny i podwójna porcja ociekającego krwią tatara…
Debiut Sounds Like Violence ma już kilka lat, ale słuchany dzisiaj nadal imponuje prawdziwie chłopacką energią i samobójczym wręcz entuzjazmem. Panowie nie są specjalnie zdolnymi muzykami, nie byłbym wręcz pewien czy w ogóle powinno się ich w ten sposób określać, ale w jakiś magiczny sposób zamknięci w jednym pomieszczeniu generują nieprzyzwoicie chwytliwe, jazgoczące piosenki. Nieprzyzwoicie chwytliwe i nieprzyzwoicie proste, ale słychać, że każdy gra na 120% swoich wątłych umiejętności. Sounds Like Violence nie kalkują, po prostu z pasją tłuką w swoje instrumenty. Niektórzy twierdzą, że o to właśnie w rock’n’rollu chodzi…
Brzmieniowo „The Pistol” to bardzo głęboka piwnica, zahaczająca niekiedy o stosunkowo płytką studnię. Materiał sprawia wrażenie zgranego na setkę, a nieprzesterowane pozostają wyłącznie przerwy między utworami. Wokalista grupy miota się jak oszalały, niekiedy nawet wydaje mu się, że próbuje śpiewać, ale tylko głuchy dałby się oszukać. A w całym tym zgiełku i zamieszaniu, właściwie każdy z zawartych na The Pistol zwraca uwagę niewymuszoną przebojowością („Cry! Oh Cry!”, „The Pistol”) i porywającymi chórkami („You Give Me Heartattacks”). Jest w tym coś z ducha Joy Division, post hardcore’owa intensywność, dużo rock’n’rollowej motoryki, przebojowe indie-refreny i podwójna porcja ociekającego krwią tatara.
Zakończenie całej historii dalekie jest od hollywoodzkiego happy endu. Deep Elm nigdy nie weszło w kooperację z większym wydawcą czy dystrybutorem, skazując się tym samym na działalność na marginesie rynku i od 5 lat wydając muzykę wyłącznie w cyfrowej postaci. Główni bohaterowie tego tekstu nagrali jeszcze dwa albumy, niestety entuzjazm i energia gdzieś się po drodze ulotniły, a i umiejętności nie rozwinęły się specjalnie. Obawiam się, że o jednych i drugich raczej już nie usłyszymy, ale „The Pistol” ciągle bardzo przyjemnie bulgocze z głośników.
Co państwo na to?