Son Lux – Lanterns
Son Lux to, obok Lo-Fang czy SOHN (wymieniam tylko tych, o których pisaliśmy ostatnio), kliniczny przykład artysty nowej generacji. Wszyscy wymienieni to multiinstrumentaliści, jednak to nie wykonawcza biegłość stanowi o ich sukcesie – podstawa to umiejętność obróbki i laptopowego składania dźwięków. Mistrzowie plug-inów, wirtualnych instrumentów i nowych technologii nie potrzebują zespołów by pisać i aranżować swoje utwory. Cyfrowi herosi są niemal samowystarczalni, zwykle dokooptowują dodatkowych muzyków wyłącznie na potrzeby sesji nagraniowej lub trasy koncertowej.
Druga strona medalu to kwestia, na którą już dobre 10 lat temu zwracał uwagę Grzegorz Ciechowski. Dostępność urządzeń ułatwiających produkcję i rejestrację muzyki sprawia, że artyści powinni pilnować się bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. Generowane po wciśnięciu jednego guzika hiperrealistyczne brzmienia dowolnie wybranego instrumentu, symulacje wzmacniaczy, nieprodukowanych od dawna mikrofonów czy akustyki legendarnych sal koncertowych to ogromna wygoda, ale również ogromne niebezpieczeństwo – stanowczo zbyt łatwo ukryć twórczą niemoc pod grubą warstwą najbardziej wydumanych, cyfrowo preparowanych dźwięków. A 10 lat dla rozwoju technologii studyjnej to szmat czasu.
Son Lux to ofiara i bohater swoich czasów. Techniczne aspekty procesu twórczego ma w jednym palcu, czaruje nastrojem, wycyzelowanymi do granic detalami i lekkością, z jaką miesza w cyfrowym garze. Niemniej wykazuje również pewne braki na odcinku samodyscypliny. Zmielone przez maszyny anielskie chóry, przesterowane syntezatory („No Crimes”), buksujący w miejscu Struś Pędziwiatr („Lost It To Trying”), cały wór piszczałek i flecików, rozpędzone bębny i potężnie brzmiące fortepian to imponujący soniczny arsenał. Gdy dostajemy po głowie wszystkim na raz robi się nieprzyjemnie i pstrokato. Nerwowość wynikająca z nadmiaru dźwięków doskwiera szczególnie we fragmentach najbardziej dynamicznych. Na szczęście na „Laterns” są również utwory dowodzące, że Ryan Lott nie daje się wodzić tej nieożywionej menażerii za nos. Spore wrażenie robią „Enough Of Our Machines” – posępna fortepianową ballada o wzruszającej melodii, przecięta w pół ostrym jak brzytwa, brudaśnym bitem, otwierający całość, noszący piętno Jamesa Blake’a, „Alternate World”, czy przebojowy w najlepszym tego słowa znaczeniu, „Easy”.
W bogatej historii kooperacji muzycznych artysty warto zerknąć pod literkę S. S jak Sisyphus, czyli projekt Sufjana Stevensa i bohatera tekstu. Stąd zapewne u Son Luxa zamiłowanie do różnej maści nienazywalnych piszczałek i gratisowe wiaderko patosu. W tekstach zaś dużo eskapizmu: odcinanie się od przeszłości, zaczynanie od nowa i alternatywna rzeczywistość. Niestety przynajmniej miejscami Son Lux jest odrobinę zbyt dosłowny – Sufjan to ciągle wyższy poziom zwichrowanego zaawansowania.
Zapomniałem o jednym. Współcześni bohaterowie masowej wyobraźni doskonale zdają sobie sprawę z reguł rządzących interesem, którego są częścią. Pewnie dlatego FKA Twigs bez żadnych oporów reklamuje okulary Google’a, a bohater tego tekstu na co dzień tłucze czekoladopodobne wyroby muzyczne do reklam. Nie jestem pewien czy to powód by im nie wierzyć.
Co państwo na to?