SOHN – Tremors
Bez wątpienia jedną z płyt, które w tym roku narobiły największego zamieszania w mediach, ale i podzieliły słuchaczy na bezkrytycznych wielbicieli, zagorzałych przeciwników, oraz na tych, którzy boją się zająć wyraźne stanowisko, jest debiutancki album artysty znanego jako SOHN, pt. „Tremors”. Tenże Brytyjczyk, na stałe rezydujący w Wiedniu, miał to szczęście, że za sprawą swojego starego londyńskiego przyjaciela-menedżera, trafił pod skrzydła 4AD, a przecież wydawnictwa tej wytwórni od ponad trzydziestu lat rezonują międzykontynentalnym echem i nierzadko zmieniają obraz muzyki popularnej, toteż są uważnie śledzone przez pismaków, obawiających się pominięcia istotnych zjawisk.
I tak właśnie sprawa ma się z „Tremors”. Pisali już o niej wszyscy, więc czas i na musicNOW!, gdzie do informacyjnego szumu podchodzimy spokojnie i długo ważymy opinie, by nie poddać się ani marketingowi, ani własnym złudzeniom. I nasza odpowiedź brzmi: tak, włączamy się do bandy, a raczej rzeszy tych, których płyta zachwyca i z każdym kolejnym przesłuchaniem oferuje kolejne walory zarówno przy zimnej analizie, jak i przy bezwolnym poddawaniu się jej nastrojowi.
Już od pierwszych dźwięków płyty i konsekwentnie aż do jej końca, równolegle do głosu wiodącego, słyszymy wysamplowane fragmenty śpiewu, które stają się instrumentami oraz w pewnym sensie także warstwą rytmiczną utworów.
Najpierw, co nie dziwne, omówmy sobie wokal. SOHN dysponuje wysokim czystym głosem, który obłożony pogłosami i delayami staje się głównodowodzącym w proponowanym instrumentarium. Może z wyjątkiem „Artific”e, który to utwór prowadzony jest riffem syntezatora. Jednak we wszystkich pozostałych przypadkach na płycie to wokal decyduje, dokąd zmierza kompozycja, a pozostały zestaw środków jedynie go uzupełnia, obudowuje, wspiera, urozmaica, daje tło, a jednocześnie pole. To wyważenie proporcji, polegające na koncentracji całości wokół wokalu, w oczywisty sposób mówi nam, co tu najważniejsze. Bo wokalistą SOHN jest wspaniałym. Zostawiając nawet na boku znakomite warunki techniczne, to przecież ta jego zdolność budowania arcymelodyjnych fraz oraz przede wszystkim lekkość z jaką to robi, sprawiają, że nie ma najmniejszych wątpliwości, dlaczego aranże koncentrują się wokalach.
Rola wokalu jest tu zresztą znacznie szersza. Już od pierwszych dźwięków płyty i konsekwentnie aż do jej końca, równolegle do głosu wiodącego, słyszymy wysamplowane fragmenty śpiewu, które stają się instrumentami oraz w pewnym sensie także warstwą rytmiczną utworów. Przetwarzane, cięte, układające się we własne struktury, pętle i osobne melodie, wędrujące razem z instrumentami jako chórki, albo odgrywające w zwolnieniach partie solowe. I jeszcze wspomniane echa, delaye czyli opóźnione odbicia głosu, co jako element konstrukcyjny zostało zastosowane na przykład w zwrotkach „Ransom Notes”… SOHN śpiewa, a echo mu odpowiada.
Instrumenty. Jak sam często podkreśla w wywiadach, pokonał drogę od software’u do syntezatorów sprzętowych i obecnie wyłącznie na nich się koncentruje. Tutaj warto też dodać, że jego preferencje to syntezatory analogowe, woli zresztą ich modele bardziej prymitywne, generujące dźwięk tylko z jednego, maksymalnie dwóch oscylatorów i często przywołuje posiadanego Rolanda Juno. Nawet uważany przez wielu za najlepszą maszynę do muzyki tanecznej Access Virus jako tzw. wirtualny analog wydaje mu się zbyt delikatny, co dość dobitnie wyraził w wypowiedzi dla djbroadcast.net. Zestaw zabiegów syntezatorowych na „Tremors” jest zresztą przebogaty. W takim „Paralysed” zastosował na przykład brzmienie pianina, które wraz z szumami ni to scratchu, ni to sonaru staje się w tym kontekście zupełnie nieoczywiste. Z kolei głęboki bas wyznaczający tempo utworu „Fool” z towarzyszącym paraakordeonowym brzmieniem wysyłają słuchacza w podróż do krainy „Takiego czegoś to nie było”, w której wszystko się zlewa, zapętla i jest nie z tego świata. A to ledwie przykłady.
Jednakże mój ulubiony utwór z” Tremors” to bardziej klasyczny (bo i takich nie brakuje) w formie – „Lights”. Pędzące i splatające się ze sobą dwie warstwy bitu i ejtisopodobne brzmienia wraz z, a jakże!, pętlami pociętych samogłosek w finale. Pod tym wszystkim bas, długimi wybrzmieniami zagęszcza tę zaprawę. Perła.
I wreszcie nastrój. Jak widzicie, ton tej recenzji opanowały zachwyt i melancholia, które wszem i wobec za parę dolarów rozdaje SOHN. Potrafi wciągnąć do środka i sprzedać słuchającemu własne okulary do patrzenia na świat czy słuchawki do jego odbierania. I jeszcze, uwaga: potrafi roztkliwić, poprowadzić na skraj realności, a nawet do granicy szlochu.
Co państwo na to?