So Slow – Nomads
Ian Mackaye – ojciec chrzestny waszyngtońskiego hardcore’a – obruszył się kiedyś srodze na wieść, że próbuje mu się przypinać łatkę emocore, szczególnie emocjonalnej odmiany HC. Na jednym z koncertów wygłosił cierpką tyradę o tym, że dla niego hardcore to muzyka, która zawsze unosi się na emocjach i tego typu doprecyzowania nie mają żadnego sensu. Co prawda łatwo podważyć tezę, że muzyka So Slow to hardcore, ale została zbudowana podobnym zestawem narzędzi. W zestawie tym nie zabrakło rzeczonych emocji.
„Nomads” to ładunek, którego materiałem wybuchowym jest wewnętrzny niepokój. Słychać to w zimnej jak lód muzyce i słychać to w ponurych i pozornie nieskładnych tekstach. Już sama niejednolita struktura albumu działa sugestywnie. „Nomads” płynie strumieniem równie krętym, co płyty Swans czy Neurosis. Nie ma grania na czas powtarzanymi do znudzenia refrenami, a nawet trudno jednoznacznie stwierdzić, czy są jakieś zwrotki, przez co album jest jak spektakl, na którego sceny składają się kolejne utwory. Co prawda czasem trudno nadążyć za fabułą, ale i tak od pierwszej do ostatniej nuty trzyma w napięciu.
Podobnie jak na debiucie Darhavi zespół wie dokładnie co chce powiedzieć i jakim językiem to mówi
Jest to muzyka trudna, ciężka i nieprzyjemna, aż miło. Pełna kontrastów, choć świadomie zamknięta w skali szarości. Ciężka a jednocześnie kontemplacjna. Trzeba się bardzo pilnować, żeby grając coś takiego nie uciec z jednej strony w wymuszony brud, a z drugiej w bijące rekordy popularności dronowe świdrowanie. Na szczęście nie ma tu miejsca na tego typu uproszczenia, bądź utrudnienia – jak kto woli. Wszystkie kontury muzyki So Slow zachowują należytą ostrość. Gitary grają z chirurgiczną precyzją, tną powoli i z umiarem. Chropowate iteracje i oszczędne apokaliptyczne arpeggia, prowadzą pełną patosu narrację, ustępując często miejsca na pierwszym planie dla gęstej sekcji, zszywającej fruwające bezładnie płaty nieludzkiej elektroniki. Nie mylić z muzyką taneczną czy ambientem. Elektroniki, która ma słuchacza wyprowadzić z równowagi. Nie pozostaje bez znaczenia fakt, że Nomads dzieli kolekcję sampli Łukasza Jędrzejczaka z – jedną z najlepszych płyt zeszłego roku – „Duch Tornada”, Alameda 5. Zachwyca perkusja, której partytury ciągną się kilometrami – Arek Lerch to pałker, który zdecydowanie nie ma lekkiej ręki, trudno mu jednak odmówić wyczucia. Do tego wyrazisty bas, który przywołuje zimnofalową motorykę i niezbyt melodyjne, najczęściej odarte z finezji wokale. Czy to delikatnie przesterowany śpiew, quazi-hip-hopowe melodeklamacje (Syny się kłaniają), wściekły wrzask (gdybym miał wybrać najlepsze 30 sekund muzyki wydane w 2016, to bez zastanowienia podaję: furia w „Rzeczy, które wymykają się z rąk”, 1:15-1:45), czy też konspiracyjne szepty – wpisują się w całość idealnie czyniąc muzykę neurotyczną i połamaną.
Pytanie tylko po co? Po co się tym katować? Nie o ciężar pytam, ale o teksty, które uwierają w uszy jak gołąb na oknie sąsiada, kiedy chcemy pooglądać właśnie ulubiony serial o wojownikach z zaświatów. Jędrzejczak> tka gęstą sieć niedomówień, aby włożyć kij w mrowisko codzienności. Przetestować nas. Czy przypadkiem nie budzimy się każdego dnia, aby umacniać nasze prywatne twierdze budowane na styku płyt tektonicznych korporacji, mediów i polityki. Bez naiwnego punkowego moralizowania. Teksty nasuwają więcej pytań niż odpowiedzi, co jeszcze bardziej sprawia, że do płyty chce się ciągle wracać. Pomóc ma tylko skrawek mapy w postaci cytatu z książki „Globalizacja: I co z tego dla ludzi wynika” Zygmunta Baumana.
Podobnie jak na debiucie „Darhavi” zespół wie dokładnie co chce powiedzieć i jakim językiem to mówi. O ile poprzednio była to muzyka nie pozbawiona cytatów, chociażby z The Jesus Lizard czy Drive Like Jehu – tym razem poszukiwania zaszły daleko poza pomiot wytwórni Touch And Go. To już w pełni własny język, zaś płyta powala świeżością. I nawet nie dlatego, że So Slow ma zapędy do wytyczania jakichś nowych kierunków. Bardziej dlatego, że płyta stanowi zapis zderzenia mocnych charakterów w twórczym zwarciu. Bez sławnych producentów, wycieczek za ocean, opłaconych tekściarzy i wydumanej promocji, So Slow sprowadza do parteru poganiaczy trendów. Dopisuję „Nomads” do kanonu lektur obowiązkowych. To ważna i potrzebna płyta, która może sprawić, że rzadziej będę wracał do Nowej Aleksandrii mając płytę bardziej aktualną, a trącającą podobne struny. Jest równie surowa i ponura, a i włóczęga kurczowo trzyma się nadziei, że przed nami jest świat, bez końca. O ile nadzieja to w ogóle dopuszczalne słowo w przypadku muzyki palącej się jak ogień, który trawi zgliszcza.
Co państwo na to?