Siskiyou – Keep Away The Dead
We wszystkich tekstach dotyczących Siskiyou (niestety w polskich internetach ich nie uświadczycie) niczym mantra powtarzana jest informacja, że nazwa grupy pochodzi od amerykańskiego parku narodowego, w którym znajduje się jedyna na całym świecie pułapka na Wielką Stopę. Brzmi to całkiem romantycznie, do tego rozwiewa wszelkie wątpliwości odnośnie personaliów bardzo zafrasowanej i włochatej facjaty zdobiącej okładkę fonograficznego debiutu grupy (patrz niżej). Fakty to o tyle istotne, że w europejskich rankingach legendarnych kreatur Sasquatche nigdy nie zdołały przebić się do mainstreamu.
Obawiam się, że podobny los może spotkać grupę Siskiyou, mimo że osobiście życzę im jak najlepiej. Co nie znaczy, że nie spróbuję Was do nich przekonać. „Keep Away The Dead” to drugi album tego kanadyjskiego okołofolkowego duetu. Na przestrzeni roku dzielącego wydawnictwa w życiu muzyków nie mogło wydarzyć się zbyt wiele, bo bilans energetyczny, nastrój oraz środki, którymi jest budowany pozostały niemal niezmienne. Zupełnie mi to nie przeszkadza, bo Siskiyou osiągnęli prawdziwe mistrzostwo w pisaniu niemal identycznych piosenek opartych o rosnącą powoli gulę w gardle, drgawki, przemoczone obuwie i rodzaj naiwnego przekonania, że mimo wszystko, może jakoś to będzie. Oczekiwanie radykalnych zmian w tej sytuacji byłoby zwyczajnie niemądre. Ja do ostatniej chwili wahałem się, którą z płyt wybrać. Padło na „Keep Away The Dead”, ale na specjalnie życzenie mogę niemal od ręki spreparować dziękczynny tekst także na temat debiutu.
Niezależnie od tego, czy grupa wykonuje autorskie kompozycje czy cover starszego ode mnie o jakieś dziesięć lat Revolution Blues Neila Younga, przed oczami widzę sadystę o twarzy dziecka, który metodycznie urywa kolejne odnóża świerszczom niemrawo szeleszczącym w pudełku (pamiętacie klip do Hunted By A Freak Mogwaia?).
Odczucie to potęguje brudne brzmienie – z założenia mało dynamiczne, niedopieszczone, nawiązujące do stylistki lo-fi. Rozwibrowany i nie do końca kontrolowany wokal, który pewnie lepiej sprawdziłby się w Muppetach, teoretycznie nie powinien się podobać, nie wyobrażam sobie jednak, by w Siskiyou mógł śpiewać ktokolwiek inny. Pewnie dlatego, że głos Colina Hueberta idealnie pasuje do kruchutkich kompozycji, które wiszą dosłownie na ostatnim włosku i za moment, na naszych oczach, rozsypią się w pył.
A wszystkich, którzy będą próbowali perswadować Wam, że Siskiyou to tylko gorzej brzmiąca i nieco mniej wesoła wersja Mumford & Sons, ostentacyjnie usuńcie ze znajomych na fejsie. Wiwat Siskiyou!
Co państwo na to?