Shame – Drunk Tank Pink
ZA:
Brexitcore is alive and kicking! Po ubiegłorocznych propozycjach od Idles i Fontaines D.C. przyszła pora na kolejnych przedstawicieli tej rozwijającej się sceny. Pierwsze dni nowego roku upłynęły pod znakiem premiery „Drunk Tank Pink”, drugiego długogrającego wydawnictwa Shame. Oczekiwania były ogromne i nawet ja dałem się ponieść wzbierającej fali hype’u. Obserwując zaangażowanie, z jakim promowali nowy album, można było odnieść wrażenie, że to po prostu nie może być niewypał. Czy słusznie?
Krótkie, ale intensywne riffy kumulują się niczym wiązki energii wokół rdzeni utworów.
Trzy lata przerwy wydawniczej to dla młodego zespołu wieczność. Łatwo w międzyczasie popaść w zapomnienie albo po prostu „stracić zajawkę” na wspólne granie. Mowa jednak o Shame, a nie o lokalnej kapeli twojego ziomka ze studiów. Solidny debiut zadziałał w tym przypadku lepiej niż kilka nijakich EP-ek. Tuż po premierze „Songs of Praise” Londyńczycy zaczęli podbijać światowe festiwale, kilka razy gościli w studiu KEXP, a przede wszystkim, konsekwentnie pracowali nad swoim wizerunkiem. Jeżeli debiut świadczył o dojrzałości muzycznej, to „Drunk Tank Pink” można traktować jako odznakę weteranów sceny (a przypomnijmy, że wciąż mówimy o dwudziestoparolatkach).
Pierwszą rzeczą, która rzuca się w ucho na „Drunk Tank Pink”, jest brak „oddechu”. Utwory na debiutanckiej płycie brzmiały zdecydowanie bardziej przestrzennie. Tym razem wszystko jest skondensowane, obcujemy z czystą, surową energią. Krótkie, ale intensywne riffy kumulują się niczym wiązki energii wokół rdzeni utworów. Gitarzyści, Eddie Green i Seán Coyle-Smith, płynnie wymieniają się abstrakcyjnymi, noise’ującymi motywami. Na takim tle przydymiony wokal Charliego Steena wypada niezwykle porywająco. Charyzmatyczny frontman jest mistrzem stopniowania napięcia. Płynnie przechodzi od melorecytacji do krzyku. Gdzieniegdzie pobrzmiewają inspiracje „rozchwianym” stylem Johnny’ego Rottena.
Postpunkowa formuła zostaje momentami wzbogacona o bardziej taneczne rytmy. Najlepiej wybrzmiewa to w „Water in the Well” i „Nigel Hitter”. Wspomniane utwory bujają momentami tak samo, jak „To Hell With Poverty” Gang of Four. Na „Drunk Tank Pink” próżno szukać tak pięknie melancholijno-brudnych kawałków, jak mój ulubiony „One Rizla” z debiutanckiej LP. Shame w dużej mierze porzucili piosenkowość na rzecz bardziej powikłanych i mniej przystępnych (ale wciąż intrygujących) struktur gitarowych. Świadczy o tym chociażby rozbudowany i masywny „Snow Day” – to w zasadzie trzy odrębne utwory, połączone ze sobą sprytnie na przestrzeni prawie sześciu minut. Ta jedna kompozycja stanowi najlepszą wizytówkę obecnego stylu i możliwości zespołu. Końcówka płyty jest wręcz poetycka – wszystko za sprawą rozbudowanej melorecytacji wieńczącej „Station Wagon”. Tego albumu nie można było zakończyć inaczej, jak tylko narastającą ścianą dźwięku.
Fala medialnego szumu może zarówno wznieść, jak i zatopić młodą kapelę. „Drunk Tank Pink” to propozycja, dzięki której Londyńczycy z pewnością utrzymają się na powierzchni. Dziedzictwo pozostawione przez kapele, takie jak Gang of Four, The Magazine czy Wire jest ogromne, ale tylko nieliczni wiedzą, jak należy z niego czerpać. Shame po raz kolejny udowadniają, że te kilkanaście ogranych akordów i fraz da się przebudować tak, aby nadal brzmieć interesująco i świeżo. (Robert Wolak)
PRZECIW:
Przetwórnia historii gitarowej muzyki popularnej z Wysp ciągle pracuje pełną parą. Idles konsekwentnie uwsteczniają, Fontaines D.C. dyskretnie zezują w rejony U2, a Shame, zespół, z którym jest mi najmniej po drodze, postawił na Talking Heads. Przepraszam za to grubaśne uproszczenie, to tylko przybliżone koordynaty, obrazujące gdzie stacjonują poszczególne brexitcore’owe oddziały, Google zaoferuje Wam bardziej precyzyjne namierzanie.
Szkoda, że Shame zdecydowanie bardziej lubią hałasować, szatkować podziały rytmiczne i w poważaniu mają logikę konstruowania kompozycji.
Od debiutu grupa przeskoczyła przynajmniej kilka klas. Gitarowe patenty to już znacznie więcej niż postpunkowa podstawówka, brzmienie zmężniało, a afrobeatowa rytmika, nawet jeśli globalnie nie jest żadnym nowum, wydaje się wychodzić im spod palców absolutnie naturalnie. Mam większy kłopot z partiami wokalnymi – nie jestem pewien czy gorszy jest czytelny krzyk eksponujący akcent a’ la Joe Talbot z Idles, czy imitacja rozedrganego stylu Davida Byrne’a z Talking Heads. W obu tych wersjach Charlie Steen jest dla mnie manieryczny i nieprzekonujący.
Mniej cierpliwym radzę rozpoczynać odsłuch od połowy albumu. Następujące po sobie „Snow Day” i „Human For a Minute” ukazują pełnię potencjału Brytyjczyków. Z większą ilością powietrza i melodii zdecydowanie im do twarzy. Szkoda, że Shame zdecydowanie bardziej lubią hałasować, szatkować podziały rytmiczne i w poważaniu mają logikę konstruowania kompozycji. A przecież w muzycznej impertynencji i tak nie mają szans z lepiej wykształconymi kolegami z Black Midi.
Shame napierają na słuchacza, niestety łatwo się „Drunk Tank Pink” zmęczyć. Ostatecznie, podobnie jak przypadku debiutanckiego „Songs of Praise”, na dłużej zostaną ze mną dosłownie dwa utwory. Po cichu liczę, że najlepsze dopiero nastąpi, grupa chyba ciągle mieści się w kategorii „młodzi, rokujący”. W innym wypadku, po wydaniu piątego albumu będę w stanie stworzyć kompilację „The best of Shame” długości pełnometrażowej płyty. (Marcin Gręda)
Co państwo na to?