płyty | recenzja

Sampha – Process

Organo leptyka

Najpierw myślałem, że okładka to jakiś budżetowy koszmar. Portret ze skopanym balansem bieli, jak z taniego kodaka jednorazówki. Do tego oprawa jak na tzw. papierze wizytówkowym z lat 90. Ale kiedy już rodzinne wątki zdominowały moje spojrzenie na „Process”, zobaczyłem tę fotografię jak nieszczególnie satysfakcjonujący portret z albumu rodzinnego (a wewnątrz drugi, prawdopodobnie z autentycznego albumu, przedstawiający kilkuletniego Samphę z matką), a papier wizytówkowy – jak staroświeckie tapety. Stwierdzam, że w swojej ułomności to jest piękne.

Kroto Chwile

„Plastic 100°C” – Żadne to odkrycie, że bez nadwrażliwców świat byłby pokracznym miejscem. Sampha do rozmiarów katastrofy kosmicznej pompuje obawy spowodowane badaniem lekarskim związanym z guzkiem znalezionym w jego gardle. Wiąże się z tym historia, której Fader poświęcił całe coverstory, a dzięki której ja przekręciłem licznik odtworzeń przepięknej wersji „solo piano” na Youtubie, o czym już była mowa. W wersji finalnej odgłosy harfy, czy może afrykańskiej kory, sprawiają wrażenie, jakby Bjork maczała palce w produkcji. Do tego głosy legendarnych kosmonautów i genialne „Huston, can-can-can you hear?”. Wspaniałe.

„Reverse Faults” – Wycięcie wokalu z tego kawałka byłoby barbarzyństwem, ale wybaczyłbym na potrzeby eksperymentu obnażającego to, jak wielki wpływ na twórczość Samphy miała wytwórnia WARP Records.

Co państwo na to?