Sampha – Process
Przez kilka ostatnich lat Sampha był przede wszystkim artystą w nawiasach – (feat. Sampha). Na liście jego dłużników znajdują się m.in. Kanye West, Frank Ocean, Beyonce, Drake, a ostatnio Solange. Nie sposób też nie wspomnieć o znaczącym wkładzie w sukcesy płyt SBTRKT, które utorowały mu drogę do większych nawiasów. Jeszcze zanim ukazał się jego debiutancki album, wieszczono, że przedłuży renesans nowoczesnego R&B, a może i nada mu nowy kierunek. Nie jestem pewien, czy sprostał tym oczekiwaniom, ale to nieistotne. „Process” nie otwiera drzwi muzycznego biznesu z kopa i wbrew trendom na rynku future R&B nie szuka na siłę, do czego by tu jeszcze dodać przedrostek post-. Nie chodzi o to, że gen eksperymentatora jest u Samphy w całkowitym zaniku, ale z pewnością nie jest dominujący. Odnoszę wrażenie, że Sampha nieszczególnie chce wychodzić ze swoich nawiasów, a z całą pewnością porzuca w nich własne ego. Walkę o spróchniały tron po Michaelu Jacksonie zostawia swoim niedawnym pracodawcom, a sam wymyka się w krainy dojmującej subtelności, zatapiając swój piaszczysty falset w przytulnym półmroku.
Ciągle pozostając w nawiasach czterech ścian, Brytyjczyk ubiera typowy brud egzystencji w zaskakujące metafory, takie jak katastrofy kosmiczne, żądne krwi zakapturzone zjawy, czy ludzie zmieniający się w listy wsuwane pod drzwiami.
Będę się tego trzymał, choć wiem, że Kahlil Joseph (współreżyser wizualnej części bijonsowej lemoniady) już składa do kupy film mający „dopełnić” album, więc rozmach wisi w powietrzu. Tylko że „Process” to dzieło na wskroś kameralne i prędzej widziałbym je w oszczędnej scenografii teatralnej. Fabuła rozgrywa się w domu rodzinnym, gdzieś na południu Londynu. Czas akcji: wieczór. Bohater: dwudziestoparolatek obezwładniony ciężarem mijającego dnia. Nurt jego przemyśleń regulują śledzone wzrokiem rodzinne pamiątki, podrażniając głęboko zakorzenione sentymenty. Mieszanka rodzinnych tragedii (w szczególności śmierć matki, kładąca się na albumie posępnym cieniem) i nieznacznie blednących w ich obliczu huraganów emocjonalnych na linii „pan-pani”, wyzwala proces reperowania zachwianej tożsamości. Zmusza do poskładania na nowo systemu wartości, rozsypanego jak puzzle na starym dywanie w pokoju gościnnym. Sampha przepracowuje te kwestie w skali mikro. Jego piosenki niechętnie wystawiają nos poza próg domu i kręgi rodzinne oraz samą muzykę – prywatny azyl. Rzućmy okiem na kilka cytatów: “you can always come home”, “with family I don’t have the time to be questioning life”, “my brother always said I’m a dreamer”, “As I sit at my piano/and flick through every channel/channeling those memories”, czy “no one knows me like the piano in my mother’s house”.
Jego wyhodowane wsobnie domowe melodie stały się dziennikiem pewnego okresu życia oraz laboratorium, w którym Sampha opracowuje odtrutkę na wczesnodorosły angst. Ciągle pozostając w nawiasach czterech ścian, Brytyjczyk ubiera typowy brud egzystencji w zaskakujące metafory, takie jak katastrofy kosmiczne, żądne krwi zakapturzone zjawy, czy ludzie zmieniający się w listy wsuwane pod drzwiami.
Punktem kulminacyjnym jest “What Shouldn’t I Be?”. Sprowadza „Process” do fundamentalnej kwestii: jak nie odcinając się od korzeni, iść dalej własną drogą? Jak odczepić mentalną pępowinę (w piosence “rodzinny krawat”)? Odpowiedzi oczywiście nie ma, a złośliwiec mógłby zauważyć, że te dylematy są trochę niepoważne jak na człowieka, który już o rok przeżył chłopaków i dziewczyny z Klubu 27.
Zza piosenek zamieszczonych na albumie nieśmiało wychyla się człowiek, który nie ma wiele do ukrycia, ale co istotniejsze – nie kreuje się na kogoś, kto jest większy niż życie. To właśnie malowniczo sportretowana niedoskonałość życia sprawia, że w proces Samphy nietrudno przeniknąć po swojemu. Oczywiście w takiej konkluzji pomaga pewna popowa naiwność, która pozwala zapomnieć, że emocje zostały poddane postprodukcji, a słowa udekorowane bukietami pięknych melodii. Te na płycie kwitną wyjątkowo bujnie. Koniec końców zachwyca nie tyle pretekst do napisania takich, a nie innych piosenek, ale ich ostateczny kształt. Figury użyte na albumie zostały dobrane idealnie. Z jednej strony sielankowe partie fortepianu, drobne naleciałości etniczne, czy nawet zapożyczenia z muzyki celtyckiej otulają słuchacza, przygotowując grunt pod sugestywny storytelling. Z drugiej – zwodzą wyciosane ze zwiewnych sampli niefiguratywne rzeźby dźwiękowe, omijające znane na pamięć ścieżki skal dur/moll i wyraźne umiejscowienie sekcji rytmicznej. Te analogie sprawiają, że nie dziwię się porównaniom Samphy z Jamesem Blakiem. Jednak wyraźny najntisowy sznyt, równie nachalnie podsuwa skojarzenia choćby z pokrytymi grubą warstwą kurzu raperami z P.M. Dawn, nawet jeżeli Sampa nie rapuje, nad czym bardzo ubolewa.
Ale mniejsza o porównania, Sampha jest wyjątkowy w tym, jak sprawnymi akrobacjami pomiędzy klawiaturą komputera i klawiaturą pianina wiedzie ścieżkami pięknych melodii, przez piękne dramaty, z którymi łatwo się utożsamić.
Co państwo na to?