Radiohead – A Moon Shaped Pool
Zespół Radiohead swój słownik muzyczny ma już w zasadzie dobrze zdefiniowany od kilkunastu lat. Nie jest on wolny od naleciałości i zapożyczeń. Tu i ówdzie słychać echa twórczości klasyków (często tych zapomnianych), nierzadko artystów poruszających się w obszarach bardzo odległych od muzyki gitarowej, czy popularnej w ogóle. Nie obca mu jazzowa wielowątkowość (zarówno w stylu noworleańskim – „Life In A Glasshouse”, jak i awangardowym davisowskim fusion – „Subterranean Homesick Alien”, również free-jazzowym – „National Anthem”). Zdarza się mu uciekać do folkowej prostoty („Go To Sleep”), a nawet zahaczyć o country („How to Disappear Completely”). Elektronikę przestudiowali od ambientu („Treefingers”) po techno („Idioteque”). Był i pop („High And Dry”) i krautrock („Bodysnatchers”) i afrobeat („Fetal”). Bywało całkiem abstrakcyjnie („Kid A”) i całkiem typowo („Fake Plastic Trees”). Było i wiele innych rzeczy, bo Radiohead słownik ma obszerny jak historia muzyki sięgająca co najmniej 50 lat wstecz. A wszystkie te wpływy miesza z niewiarygodną lekkością. Z wprawnością erudyty bezbłędnie rozkłada akcenty, dodając z pozoru prostym kompozycjom osobliwego kolorytu. Zespół dorobił się przez to opinii ansamblu który ma wpisane eksperymenty w swoje DNA. Słynie ze stylistycznej brawury i rozmachu, ale jedno się nie zmienia. Elementarna rzecz. Ich piosenki są prawdziwe. Brzmi może banalnie, ale w kontraście do wymykania się kanonom muzycznym, komplikowania formy itd. ich piosenki pozostają słuchaczowi dziwnie bliskie. Teksty co prawda nigdy nie są jednoznaczne i większość z nich nie doczeka się jednej słusznej interpretacji, ale są dziwnie analogiczne do tego, co dzieje się gdzieś w pobliżu. Nie ważne, czy osobiste, czy o miłości, czy o powracającym uczuciu wyobcowania, czy obawie przed globalizacją lub degradacją środowiska – są niewydumane i wolne od banału. A Thom Yorke wie dokładnie jak je zaśpiewać. Dysponując niesamowicie plastycznym głosem bez problemu mógłby zredukować go do roli instrumentu, jak robi to wielu kolegów po fachu, traktując teksty jako smutną powinność wokalisty. W szczególności język angielski pozwala bez większego wysiłku kamuflować ubytki w treści. Ale słowa Yorke’a nie toną bezwładnie w kolażu dźwięków. Unoszą się pewnie ponad muzyką, wydobywając z niej to co najlepsze. Dziewiąty album zespołu nie mniej niż „Hail To The Thief”, czy „In Rainbows” eksponuje piosenkowy talent Anglików.
Choć często redukowani do duetu Yorke-Greenwood (czasem nawet pomijając tego drugiego) Radiohead to ciągle grupa, doskonale działający kolektyw, który ostatecznie razem realizuje wizje kolejnych albumów. Koncepcje które są siłą ich muzyki. Do tego stopnia, że tradycyjne przyporządkowanie muzyk-instrument dawno przestało się sprawdzać. Albumy Radiohead ukazują się zwykle w kilkuletnich odstępach, ale muzycy eksplorują nowe terytoria sztuki również poza zespołem. Wspólne albumy są wypadkową tych poszukiwań. Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie rozpiętość owych terytoriów. Perkusista Philip Selway łapie za gitarę akustyczną i śpiewa folkowe piosenki. Thom Yorke dociska gaz do dechy i pędzi w przyszłość, zdefiniowaną przez automaty perkusyjne z syndromem ADHD. A multiintrumentalista Jonny Greenwood odwiedza mistrzów budowania nastroju, mocarzy jazzu oraz muzyki klasycznej. Zdarza mu się też mocno zwolnić tempo majstrując dubowe remixy, ale najwięcej go słychać w dziedzinie muzyki filmowej – już sześć pełnoprawnych ścieżek filmowych, oraz klasycznej – prace z BBC Concert Orchestra i London Contemporary Orchestra. Wydał też album z Krzysztofem Pendereckim, a i to jeszcze nie koniec listy. Jego kompozytorskie zapędy, to nie kaprysy znudzonej gwiazdy rocka, której każdy przyklaśnie, żeby odbić trochę promieniującego blasku. Współautor kilku bardzo ważnych płyt w historii rocka traktuje muzykę poważną jak należy – całkiem na poważnie. „A Moon Shaped Pool” to album naszpikowany materiałem dowodowym w sprawie przeciwko Jonnemu Greenwoodowi pod zarzutem ostatecznej zdrady muzyki rockowej – w wielkim stylu.
Oczywiście i z muzyką klasyczną Radiohead flirtowali już wcześniej (choćby „Climbing Up the Walls” na „OK Computer”, czy „All I Need” na „In Rainbows” – żeby wymienić te najważniejsze lub „Faust Arp”, również na „In Rainbows”, żeby wymienić te bardziej odważne). Jednak, nieważne jak bardzo urokliwe, efekty owych zapędów miały zaledwie charakter wyrafinowanej ornamentyki. Wisienki na torcie upieczonym przez rockowych poszukiwaczy. Podczas gdy „A Moon Shaped Pool” dodaje, do katalogu zespołu, pełnokrwiste kompozycje zbudowane na orkiestrowym fundamencie, bliższe etosowi kompozytora pochylonego nad partyturą niż zespołu dżemującego w sali prób.
Zwiastuje to już „Burn the Witch” – pierwsza kompozycja ujawniona przez zespół na kilka dni przed premierą i zarazem pierwszy utwór na płycie. Rozpoczyna się agresywnym jednostajnym atakiem smyczków na struny. Motywem, na którym opiera się cała kompozycja, wyrwanym niemalże żywcem z twórczości Steve’a Reicha (np. „Different Trains”). O ile płyta King of Limbs potwierdzała, że zgodnie z tytułem rytm rządzi kończynami, a jej następczyni udowadnia, że sercem rządzi melodia, to Burn the Witch jest jakby rytuałem przejścia. Ewidentnie przez kompozycję prowadzą nas smyczki, ale po reichowsku, czyli bardzo rytmicznie i jeżeli da się do czegoś z radością tańczyć na tej płycie, to chyba tylko do tego pierwszego kawałka. Jest to melodyjnie najbardziej pozytywny utwór i pod tym względem raczej od płyty odstaje. Jednak tę atmosferę radości zaburza tekst – ponury komentarz do społecznej tendencji jednoczenia się przeciwko wspólnemu wrogowi i poddawaniu wpływom grupy. Ciekawe rzeczy dzieją się poza głównym horyzontem zdarzeń, zawłaszczonym przez głos Thoma Yorke’a i smyczki udające perkusję – w kulminacji utworu kilku skrzypków wyzwala się z rytmicznego kagańca i wzbiera w szaloną kakofonię jak u Pendereckiego – majstersztyk!
Drugi singiel promujący album, również drugi utwór na płycie, bardzo stonowanym „Daydreaming” przynosi nawiązanie do muzyki innego współczesnego minimalisty Philipa Glassa. Uwodzi prostym ostinato na fortepianie unoszącym śpiewany przygnębiającym głosem tekst, nad którym niejeden Piotruś Pan uroni łzę. Ta zapętlona fraza fortepianu podkreślona żywymi smyczkami i głosem przepuszczonym przez magiczne pudełka (określenie własne zespołu) tak, aby imitował brzmienie skrzypiec i wiolonczeli, tworzą oniryczny i zarazem filmowy klimat. Został on jakby stworzony do grania z obrazem, co potwierdza teledysk, nakręcony przez Paula Thomasa Andersona, do którego filmów Greenwood pisał muzykę.
Muzyka filmowa z resztą od zawsze była inspiracją dla zespołu. W „Decks Dark”, słychać wyzierające tu i ówdzie w twórczości Radiohead już od przełomowej – komputerowej płyty chórki niczym z Ennio Morricone. Tutaj ozdabiają scenę lądowania posępnego statku kosmicznego zasłaniającego jasne niebo. Długo by można odszyfrowywać tę metaforę, ale z pewnością nie jest to nic kojącego, przez co ma się uczucie dziwnego kontrastu pomiędzy wydźwiękiem ponurego tekstu, a sielankową muzyką. Nie jest to może poziom kontrastu The Smiths, ale można się pogubić. Z kolei ekologiczną wyliczankę „Tinker Tailor Soldier Sailor Rich Man Poor Man Beggar Man Thief” ozdobiły długie pociągnięcia smyczków – element obowiązkowy w piosenkach do filmów o agencie 007. Greenwoodowi zresztą chyba zawsze bliżej było do mariażu muzyki popularnej z symfoniczną w wyrafinowanym bondowskim stylu, niż dominującym w muzyce rockowej od czasów „Eleanor Rigby” mocnym piłowaniem kwartetów. Ale w utworze „The Numbers” chyba wreszcie skapitulował i pokłonił się nisko Gerge’owi Martinowi (temu piątemu Beatlesowi), żeniąc z monumentalną orkiestrą gitarowy folk, w ogóle nie odbierając mu lekkości. Folkowo brzmi też „Desert Island Disk”, ale jest to raczej bogato aranżowany folk w stylu Tima Buckleya lub Scotta Walkera niż rzeczowe protestsongi Dylana.
Przeciwwagę dla tych folkowo-orkiestrowych wycieczek stanowi kilka kompozycji, które pozwalają pozostałym radiogłowym rozwinąć skrzydła. Jak „Full Stop”, mroczna, hipnotyzująca wycieczka w psychikę zagubionego człowieka mierzącego się z jakimś wszechogarniającym żalem, który zżera go od środka. Wreszcie słychać wyraźnie żywą perkusję i bas. Wspaniale sprawdza się tu krautrockowa motoryka, do złudzenia przypominająca niekończące się jam session upalonych Niemców z lat 70. Również w „Identikit” słychać staroświecki syntezator, a nawet pojawia się osobliwe solo gitary (jedyne na płycie).
Thom Yorke przyznał kiedyś w wywiadzie dla BBC, że długo musiał się oswajać z faktem, że rzeczy przez niego śpiewane wydają się być o wiele gorszymi niż w rzeczywistości są
Natomiast słuchając „Present Tense” – smętnej bossa novy zwieńczonej po raz kolejny chórem a la Morricone mam wrażenie, że słucham sparafrazowanego po latach „Paranoid Android”. Łatwo jednak przeoczyć tę pokrewną fizjonomię, bo „Present Tense” pozbawiony jest całkowicie charakterystycznego elektrycznego pazura. Jest bardziej intymnie, bardziej klasycznie i bardziej nastrojowo. I chyba jest to konstatacja, którą można rozszerzyć na cały najnowszy album Radiohead.
Thom Yorke przyznał kiedyś w wywiadzie dla BBC, że długo musiał się oswajać z faktem, że rzeczy przez niego śpiewane wydają się być o wiele gorszymi niż w rzeczywistości są. Tym razem jednak smutek przebijający przez piosenki jest niepodważalny. Kolejne odsłony są jak drzwi otwierane w teledysku „Daydreaming”, tyle że zamiast jasnych pomieszczeń przejściom towarzyszy mrok. Każdy temat jest jak puszka Pandory. Społeczeństwo infekuje zdrowy rozsądek grupowym myśleniem. Marzenia są wyrzutem sumienia otaczającego świata pełnego norm i oczekiwań. Miłość powoli wygasa i usuwa grunt spod nóg. Ziemia obumiera. Rzeki wysychają. Czarne chmury zasłaniają jasne niebo. Wielu przesłuchań płyty wymagało ode mnie odnalezienie kilku cienkich nitek nadziei ukrytych w tekstach.
W kontekście albumu wiele się mówi o prywatnych historiach ludzi stojących za awatarem zwanym Radiohead i jak mogły one wpłynąć na wydźwięk płyty. Nie chcę się posuwać do ich rozgrzebywania, nie czytam tabloidów. Kto wie, może i zostali poturbowani przez życie jakoś szczególnie w ostatnim czasie? Niewykluczone, sztuka karmiona miałkimi doznaniami zwykle wysoko się nie unosi. Może spuszczają z tonu i stają się bardziej melancholijni, bo zbliżają się do pięćdziesiątki? Nie wiem, ale jednego jestem pewien, nadal twardo stąpają po ziemi, dzięki czemu w tej muzyce jest szczerość. Podobnie jak w przypadku „In Rainbows” oraz „The King Of Limbs” zespół postanowił wydać płytę bez rozdmuchanej promocji i dodatkowo symbolicznie usunąć się z Internetu aby zachęcić odbiorców do otwarcia się na muzykę na świeżo i po swojemu, bez pośredników. Więc świadom tego, że robię coś wbrew woli zespołu, który bardzo cenię porzucam wyrachowany obiektywizm. „A Moon Shaped Pool” wprawia w zachwyt bogatą, ale idealnie wyważoną konstrukcją i najzwyczajniej poraża niewymuszonym pięknem. Ale co najważniejsze – przytłacza ciężarem emocji. Album nie tyle rzucił mnie na kolana, co zwinął w embrion.
Co państwo na to?