PJ Harvey – Hope Six Demolition Project
Na początku ustalmy fakty: „Hope Six Demolition Project” bardzo mnie rozczarowało. Od lat trzymałem PJ Harvey w przegródce z artystami, którzy nigdy nie nagrali dwa razy tej samej płyty, a przykro to stwierdzić, ale jej ostatnie wydawnictwo momentami trudno odróżnić od wydanej pięć lat temu „Let England Shake”. Dużo akustycznej gitary, prosto brzmiąca perkusja (często ograniczona do bębnów czy klaskania), męskie chórki i łagodny, delikatny głos PJ, która najprawdopodobniej od jakichś dziesięciu lat zamiast alkoholem i papierosami konserwuje swoje gardło oliwą z oliwek. O to ostatnie nie mam do niej cienia pretensji, bo jej dojrzewanie artystyczne już teraz można analizować na równi z analogicznymi procesami u największych muzyków naszych czasów. Mniej więcej od 2007 roku i „White Chalk” mamy do czynienia z artystką dojrzałą i zrównoważoną, jednak każda z jej dotychczasowych płyt miała wyraźny, wyczuwalny od pierwszego przesłuchania indywidualny charakter, którego nie mogłem odnaleźć na „Hope Six Demolition Project”.
Nie wiem czy chciałbym, żeby ta seria trwała dalej na kolejnych płytach, ale na tym etapie warto podjąć wyzwanie i nie rezygnować po pierwszym przesłuchaniu
Notki prasowe zgodnie donoszą, że album jest zapisem wycieczek Harvey do Waszyngtonu, Kosowa i Afganistanu. Słowo zapis jest tutaj kluczowe, mamy bowiem do czynienia z czymś, co można by właściwie nazwać reportażem muzycznym. Pierwszy rzut oka na teksty pokazuje, że autorka pozostaje właściwie przezroczysta pod względem literackim, wymieniając widziane przez siebie miejsca językiem, który trudno nazwać poetyckim. Powtarza się schemat – zwrotki opisujące obserwowane sytuacje i powtarzany na końcu refren, zawierający element podanej równie bezpośrednio refleksji. Lista odwiedzonych miejsc nie pozostawia wątpliwości, że charakter tych relacji nie należy do najlżejszych. Otwierające płytę „The Community of Hope” opowiada o przejeździe samochodem przez biedniejsze dzielnice Waszyngtonu i trudno się dziwić, że tekst tej piosenki nie spodobał się miejscowym władzom („[…] and the school just looks like a shithole, does that look like a nice place?”), które po premierze płyty nie omieszkały skrytykować bezpośredniości Angielki. Tym dziwniej słucha się kilkadziesiąt sekund później podsumowującej ten utwór, zapętlonej frazy „They’re gonna build a Walmart hee-e-ere”, która w swojej skoczności wydaje się brzmieć nie tyle groteskowo, co wręcz absurdalnie zestawiona z tekstem o tak pesymistycznej wymowie. Jeśli Harvey chciała w ten sposób wywołać na mojej twarzy uśmiech, nie do końca jej się to udało. Jeśli chciała skłonić do przemyśleń, cel również niezupełnie został osiągnięty, bo bardziej zastanawiałem się nad pobudkami kierującymi autorką niż poruszonym przez nią tematem. Negatywnego obrazu dopełniał sposób śpiewania, którym PJ przypomina kilkuletnią chórzystkę w kościele: nie sposób odmówić jej zaangażowania, ale bardziej w samą wykonywaną czynność niż związaną z nią treść. Mimo złego pierwszego wrażenia, spróbowałem nie oceniać pochopnie i zrozumieć dlaczego płyta jest skonstruowana w taki a nie inny sposób. Z szacunku dla autorki pozwoliłem się zaintrygować, a „Hope Six Demolition Project” szybko odpłaciło się z nawiązką.
Kluczem okazał się powrót do „Let England Shake”, która jest z jednej strony krytyką bezsensownej brutalności I Wojny Światowej, a z drugiej wyznaniem trudnego do jednoznacznej oceny uczucia, jakim PJ Harvey darzy ojczystą Anglię. Skrzyżowanie miłości i rozgoryczenia zaowocowało albumem pełnym niezwykle sugestywnych piosenek, w których minimalistyczna produkcja i męskie, niemal żołnierskie chórki potęgowały wywoływane przez świetne teksty wrażenie przeniesienia się w tamto miejsce i czas. „Hope Six Demolition Project” jest z pozoru zdystansowana i bezosobowa, nawet kiedy opowiada historie przerażające jak ta o ludziach jedzących z desperacji nogi zdechłego konia. Po pewnym czasie wydaje się jednak, że chłód tych obserwacji nie wynika z braku zaangażowania, a wręcz przeciwnie. Naturalizm tekstów jest świadomym zabiegiem, Harvey celowo unika kwiecistej poetyki, żeby zwrócić uwagę na to, że mówi o obecnej rzeczywistości, o określonym tu i teraz, o przyziemnej codzienności ludzi mających mniej szczęścia niż my tylko dlatego, że żyją w innym miejscu. A z drugiej strony na przykładzie Ameryki udowadnia, że nie chodzi tylko o kraje biedne i osłabione konfliktami. I ta bolesna uniwersalność jest najbardziej poruszająca. Opowieści o Kosowie i Afganistanie mają w sobie element magiczny (jak na przykład wątek dziewczynki-ducha bawiącej się w ruinach zniszczonego wojną miasta w apokaliptycznym „The Ministry of Defence”), Waszyngton to opowieść o upadającej cywilizacji w sensie dosłownym. W skażonym nieco naiwnością i truizmami „Medicinals” Harvey, na przykładzie bezdomnej żebraczki spotkanej obok ogrodu botanicznego, dzieli się spostrzeżeniami o tym, że zapatrzeni w nowoczesność ignorujemy niemalże czarodziejskie właściwości sumaku czy oczaru, a najpopularniejszym lekiem przeciwbólowym jest alkohol, który tak naprawdę zamienia ludzi w inwalidów. Mądrzejsi pod tym względem i pierwotnie zamieszkujący tamte tereny Indianie właściwie już nie istnieją, smutnym zakrzywieniem pamięci o nich jest czapka bezdomnej z logo drużyny futbolowej Washington Redskins. Na „Let England Shake” przyroda była niezmiennym świadkiem brutalnych skutków ludzkiej bezmyślności, niezależnie od tego czy chodziło o zielone pola i lasy Anglii czy czerwone klify Gallipoli. „Hope Six Demolition Project” poniekąd do tego nawiązuje, traktując naturę jako łącznik z historią, ale jednocześnie pewną nadzieję na przyszłość. Losy naszej cywilizacji są dla Harvey dość oczywiste i niestety nieciekawe, o ile nie nastąpią radykalne zmiany („A Line in the Sand”).
Po dokładniejszym przyjrzeniu się treści tekstów można łatwiej określić również charakter samej muzyki. Spora rola saksofonu (który na zdominowanej przez autoharfę „Let England Shake” pojawiał się jedynie symbolicznie) jest zauważalna od razu, ale na niej nie kończy się amerykańskość z jaką mamy tu do czynienia. Pojawia się sporo odniesień do korzeni muzyki amerykańskiej, czy to bezpośrednio poprzez stary bluesowy sample w „Ministry of Social Affairs”, czy w sposób bardziej kreatywny, jak cytująca tradycyjną pieśń spiritual „River Anacostia”, lub wykorzystujący elementy bluesowego call & response „Chain of Keys”. Wokalnie PJ jest niepokojąco opanowana, ale równoważą to ostrzejsze instrumentalne fragmenty (najczęściej partie saksofonu), którymi często przekazuje emocje niejako przeniesione z tego, czego nie wyraża głosem. Finał płyty to gorzki, oparty na dronowych klawiszach „Dollar, Dollar”, gdzie przytłoczona piosenkarka przyznaje się do bezsilności („All my words get swallowed”) i oddaje dominującą rolę właśnie saksofonowi.
„Hope Six Demolition Project” w przeciwieństwie do „Let England Shake” nie jest płytą na miłość od pierwszego wejrzenia, ale z każdym przesłuchaniem wciąga coraz bardziej. Nie wiem na ile jest to zgodne z intencją autorki, ale w mojej opinii oba te albumy zyskują kiedy traktuje się je jako parę. Zauroczeni pierwszym łatwiej docenią drugi i na podstawie drobnych kontrastów szybciej dostrzegą jego wyjątkowość. Muzycznie oba stoją na podobnych fundamentach, a tekstowo są awersem i rewersem tej samej długiej historii przefiltrowanej przez wrażliwość jednej osoby. Nie wiem czy chciałbym, żeby ta seria trwała dalej na kolejnych płytach, ale na tym etapie warto podjąć wyzwanie i nie rezygnować po pierwszym przesłuchaniu, nawet jeśli nie jest to optymistyczne doświadczenie. Koniec końców świat w oczach PJ Harvey zawsze był fascynujący, a nie przesadnie kolorowy.
Co państwo na to?