
Phoenix – Ti Amo

Nie mam pojęcia, skąd pochodzi talent francuskich muzyków do koronkowych zdobień, które ocierają się o kicz (albo wręcz śmiało go wykorzystują), ale nigdy nie przekraczają granicy dobrego smaku. Nawet jeśli najważniejsze zespoły francuskiej alternatywy zmierzają w kierunku półprzezroczystej syntezatorowej muzyki tła (Daft Punk, Justice, M83) i czasy wywoływania większych emocji w słuchaczu najprawdopodobniej mają już za sobą, to i tak ich bogato brzmiących i elegancko wyprodukowanych płyt po prostu dobrze się słucha. Phoenix bez wątpienia zaliczają się do tej grupy, a wydanym właśnie „Ti Amo” cementują swój wizerunek panów od niezobowiązującego słonecznego grania, które pod lśniącą powierzchnią aż skrzy się od dopracowanych detali.
Nigdy nie byłem na włoskim wybrzeżu, ale „Ti Amo” realizuje moje wyobrażenie idealnej ścieżki dźwiękowej do jedzenia lodów w San Remo upalnego dnia. I niewątpliwie taki był zamysł zespołu, bo włoskie miasta, pop i gelati to elementy powtarzające się w tekstach ze sporą częstotliwością. Do tego jeszcze ten tytuł: niby absolutny kicz, ale z drugiej strony jednak już vintage. Niektórzy by go nie obronili, a Phoenix robią to z klasą i praktycznie bez potknięć. Otwierające album „J-Boy” nie zapowiada znaczących różnic pomiędzy „Ti Amo” a wydanym cztery lata temu mocno syntezatorowym „Bankrupt!”. Nie jest też szczytem songwriterskich możliwości Francuzów, choć wykorzystanie w końcowej części efektu przypominającego autotune, dzięki któremu Thomas Mars brzmi jakby śpiewał wokalizę płucząc gardło, za każdym razem mnie rozczula. Po tym chwilowym zakłopotaniu na szczęście jest już tylko lepiej. Utwór tytułowy to bezpretensjonalny wakacyjny hit ze staromodnie (w najlepszym znaczeniu tego słowa) brzmiącymi klawiszami i tekstem zawierającym między innymi trafne porównanie poziomu zaangażowania w związek do musujących alkoholi: zobowiązujący szampan czy lekkie prosecco? To zresztą jeden z przykładów wspomnianego na początku talentu do drobnych ornamentów zamieniających banał w sztukę, które na „Ti Amo” pojawiają się i w muzyce, i w tekstach. Zarówno w momentach bardziej dynamicznych, dyskotekowych („Fleur De Lys”), jak i tych relaksująco dreampopowych („Via Veneto”), Phoenix są w stanie stworzyć wrażenie luksusu, korzystając z dźwięków, które u innych brzmiałyby tanio. Jeśli stylizacja oparta na doskonale skrojonym garniturze w kolorze pudrowego różu i przeciwsłonecznych okularach byłaby albumem, to właśnie tym.
Linie basu i klawiszy pożyczone z przełomu lat 70. i 80. to idealne tło dla romantycznych historii tak prostych, że właściwie klasycznych, i na dodatek śpiewanych swobodną mieszanką kilku języków (angielskiego, francuskiego i włoskiego). Z kolei inspirowane chillwave’em rozmyte brzmienie sprawia, że kreślone przez Phoenix idealne włoskie lato jest magicznie nieostre, jak znalezione w pudełku stare zdjęcie rodziców z wakacji nad morzem. Muzycy wspominają w wywiadach, że „Ti Amo” jest eskapistyczną próbą odpowiedzi na ataki terrorystyczne i generalnie trudną sytuację społeczno-polityczną w Europie. Rzeczywiście to płyta adresowana zdecydowanie bardziej do fanów „La La Land” niż „Moonlight”. Potraktowana zbyt poważnie, traci cały urok. Gdyby w serialowym San Junipero ktoś potrzebował chwili odpoczynku od Belindy Carlisle, „Ti Amo” bez wątpienia sprawdziłoby się wyśmienicie.
Co państwo na to?