Passion Pit – Kindred
Był rok 2009. Wieczór. Jak zwykle po powrocie z pracy włączyłam telewizor. W przerwie pomiędzy ramówkowymi hitami, robiąc pewnie szesnaście różnych rzeczy na raz, biernie uczestniczyłam w targach farbowanych pudli powszechnie uznawanych za break reklamowy. Blok z wielkiej płyty, ciemność, mrygający telewizor, ja krzątająca się po domu. I nagle… dźwięk…
Wbrew pozorom to wcale nie jest początek kryminału, ani tekstu mającego na celu nauczenie studentów czym jest past continuous, lecz preludium do znacznie lżejszej opowieści. Przyznacie mi bowiem rację, że jeśli człowiek wraca do domu po 10 godzinach odkąd go opuścił, niezależnie od tego czy zrobił to pędząc na skrzydłach do swojej ulubionej pracy, czy też ciągnąc nogę za nogą odliczał czas do przerwy obiadowej, jakaś bardzo pierwotna i naturalna siła przyciąga go do tapczanu. Około godziny 20:00, spracowane ludzkie ciało przestaje odczuwać jakikolwiek opór i opada w niebyt tapicerowanego nieba. Zmusić wtedy ciało do ponadobowiązkowej aktywności jest ciężko. Mogę wyobrazić sobie kilka sytuacji, które tego czynu dokonać by mogły… (wiem o czym myślicie… ja też uwielbiam pączki i nowe buty…), ale z pewnością nie zaliczyłabym do nich bloku reklamowego przed serialem… Tymczasem, jak się okazuje, czym więcej żyję, tym mniej wiem o świecie.
Michael poprzez tę płytę zyskał 10 dodatkowych lat, choć biorąc pod uwagę, że wcześniej zachowywał się gównie jak dziewięcioletni rozkapryszony bachor, to obecnie jest dziewiętnastolatkiem, któremu ledwie co zeszły pryszcze z twarzy, a jego dalekosiężnym masterplanem jest sobotnia impreza w akademiku…
Do dziś nie mam pojęcia co było przedmiotem tegoż krótkiego utworu artystyczno-marketingowego, niemniej doskonale pamiętam nagłą mobilizację w celu wygooglowania co to za piosenka towarzyszyła sprzedawanemu produktowi, pamiętam też katowanie przycisku play w youtubowym odtwarzaczu „Sleepy Head” okraszone dzikimi pląsami przez co najmniej 45 kolejnych minut. Tak właśnie w 2009 roku zawstydziłam Chodakowską.
Passion Pit to zespół tworzony przede wszystkim przez Michaela Angelakosa, amerykańskiego świra (dosłownie – Michael cierpi bowiem na chorobę dwubiegunową), który swoje pokłady emocji, których jest w nim ewidentnie zbyt wiele, przekłada na elektroniczny indie pop z elementami disco. W tym roku ukazała się trzecia płyta zespołu pod tytułem „Kindred”.
Na początku albumu znajdziemy spory tekst Berenta Kaza dotyczący Angelakosa i tego, jak jego sztuka ewoluowała przez lata. Katz mówi, że Michael wraz z projektem Passion Pit zmieniał się, mutował, sprawiając, że chaos używanych środków w końcu uzyskał jakaś strukturę. Jego długa i wnikliwa wypowiedź uprawniona jest wieloletnią przyjaźnią jaka połączyła obu mężczyzn. W końcu Katz stwierdza, że Michael poprzez tę płytę zyskał 10 dodatkowych lat, choć biorąc pod uwagę, że wcześniej zachowywał się gównie jak dziewięcioletni rozkapryszony bachor, to obecnie jest dziewiętnastolatkiem, któremu ledwie co zeszły pryszcze z twarzy, a jego dalekosiężnym masterplanem jest sobotnia impreza w akademiku. Niemniej postarzenie się o dekadę w przeciągu 10 piosenek musi robić wrażenie… Przywodzi mi to na myśl pewną książkę Ericha Emmanuela Schmitta, mam tylko nadzieję, że zakończenie w tych dwóch przypadkach będzie zupełnie różne…
Płyta jest bardzo spójna, a każda piosenka zdaje się mieć ten faktor bujalności, który powoduje, że nawet największym muzycznym ignorantom chodzi noga (drewniana czy prawdziwa – bez różnicy). Nie mogę już sobie wyobrazić letniej imprezy bez tej płyty.
O reklamach pisałam wcześniej nie bez kozery. „Kindred” to jest płyta-supermarket. Prawie każda piosenka nadaje się jako podkład do sprzedaży tego czy innego produktu. To wrażenie jest na tyle silne, że odkąd zamęczam ją w moim odtwarzaczu, zdarzyło mi się już przeprowadzić co najmniej cztery analizy z jakiej reklamy mogłaby być to pio
senka, kłócąc się ze sobą i wymyślając coraz to nowe możliwości. I tak (wg mojej osobistej kwalifikacji), znajdziemy tu idealny podkład pod Coca-colę z puszkami pomagającymi wyrażać uczucia introwertykom („Five Foot Ten (I)”), Samsunga, który jak wiadomo produkuje niezniszczalne telefony („Until We Can’t (Let’s Go)”), oraz nową ramówkę TVN ze wszystkimi ukrytymi w niej prawdami („Whole Life Story”).
Nie bądźcie jednak powierzchowni i nie dajcie zwieść się słodkim melodyjkom i głosowi rozsmarowującemu się jak nutella, teksty na „Kindred” mają pewien poznawczy metapoziom, czego dowodem są między innymi piosenki „Five Foot Ten (I)” i „Ten Feet Tall (II)”, które stoją do siebie w sprzeczności. Wszystkich, którzy tą czy inną drogą wejdą w posiadanie krążka zachęcam do podróży przez teksty tak dwubiegunowe, jak sam Michael Angelakos. W końcu w każdym z nas jest trochę świra i Chodakowskiej.
Co państwo na to?