OhGr – unDeveloped
Czy pisanie recenzji płyty po 3 latach od jej ukazania się na rynku ma jakikolwiek sens? Owszem, jeżeli dotyczy rzeczy, która w momencie ukazania się nie znalazła należnego jej miejsca w przestrzeni medialnej, w Polsce jest mało znana, a materiał, który zawiera zdecydowanie zasługuje na uwagę.
Grupa ohGr jest pobocznym projektem Kevina Oglivie vel Niveka Ogre’a, wokalisty i frontmana kanadyjskich psychoindustrialnych szaleńców – Skinny Puppy. Zespół pojawił się podczas około dziesięcioletniego niebytu macierzystej formacji i to, co miało być na początku odskocznią, przekształciło się w pełnoprawny, regularnie koncertujący band, który równolegle ze Skinny Puppy istnieje do dziś, jednakże różni się od niej zasadniczo. Przede wszystkim ma lżejszy wymiar emocjonalny, i o ile Skinny Puppy miażdży i urywa głowę, ohGr tylko ją nadrywa, puszczając jednocześnie oko: to muzyka gości którzy już nie muszą się napinać i nic nikomu udowadniać. Ten luz wyszedł projektowi na dobre, przyciągając nową grupę słuchaczy, dla których jazda Skinny Puppy była jednak zbyt ekstremalna. Rejony muzyczne, w których poruszają się swobodnie można na siłę nazwać psychodelicznym elektronicznym tanecznym metalem (pierwsza płyta „WELT”), choć skojarzenia z kapelami typu Rammstein są nie na miejscu. Więcej tu substancji psychoaktywnych, elektronicznego noise’u i eksperymentu, łączonego czasem z elementami komedii. Równocześnie wyczuwalny jest od początku bardziej piosenkowy (w dobrym tego słowa znaczeniu) charakter projektu. Z każdą kolejną płytą proporcje wymienionych wyżej składników zmieniały się ciążąc w kierunku muzyki coraz bardziej mrocznej, dusznej i klaustrofobicznej („Devils In My Details”).
„unDeveloped” to ich ostatnie dzieło i trzeba przyznać, że chyba najbardziej udane. Produkcyjnie i brzmieniowo bardziej wypośrodkowane, do tego dopracowane w szczegółach, zawierające pomysły i rozwiązania aranżacyjne, o jakich większość współczesnych kapel może tylko pomarzyć. Mogą je co najwyżej naśladować, zresztą czy nie było zawsze cechą wybitnych bandów to, że stają się w pewnym momencie punktami odniesienia?
Płytę rozpoczyna intro wprowadzające wprost na porywającą ścianę gitarowego hałasu w 101 (gdzie refren kojarzy się paradoksalnie z Marylinem Mansonem, który wielokrotnie potwierdzał, że Skinny Puppy był jego ważną inspiracją). To jeden z koncertowych pewniaków, także dzięki refrenowi „Who Do I Have To Fuck? I Don’t Know”!, który uwielbia skandować publika. Potem następuje zwolnienie tempa, rozpoczynające utwór „Crash”: przesterowany, ciężki gitarowy riff sąsiaduje tu z, na pozór niepasującą dance’ową rytmiką, z którą okazuje się zaskakująco dobrze współgrać. Łączenie tych dwóch stylistyk w charakterystyczny i rozpoznawalny sposób jest jedną z unikalnych cech zespołu. Kolejny punkt programu jest w moim odczuciu najmocniejszy i zarazem najbardziej mroczny: „Pissage”, który bez problemu mógłby znaleźć się na którymś z ostatnich albumów Skinny Puppy. Z epickim potężnym refrenem, lirycznymi plamami klawiszy i atmosferą narastającego szaleństwa daje efekt jakiegoś piekielnego dramatyzmu, potęgowanego przez dziwaczne przesterowane wokale. Ogre pokazuje tu całą gamę stylów wokalnych – od melorecytacji, szeptu przez głos jak z kiepskiego radia, aż do pierwotnego zwierzęcego ryku… Zdecydowanie mój faworyt. Po czymś takim potrzebna jest chwila oddechu, która oczywiście następuje w postaci „Comedown”. I tu jedyny minus, jaki znalazłem: refren, zbudowany na męczącej, banalnej melodyjce, jakoś mnie nie do końca przekonuje. Przechodzimy dalej: „ScrewMe” i „Bellew”, najłagodniejsze na płycie, ten drugi to prawie balladka. Jednocześnie zachowana jest swego rodzaju toporność perkusji elektronicznej, charakterystyczna dla utworów z pierwszych płyt zespołu. „Hollow” rozpoczynają dźwięki perkusji kojarzące się odrobinę z „Radio GaGa” Queen. Oczywiście wrażenie to znika jak tylko utwór nabierze tempa. Razem z „Nitwitz” i „TraGek” tworzy zbiór najbardziej przebojowych kawałków z zestawu. Płytę kończy przejmujący „Collidoscop”e, który pojawia się jako tzw. hidden track.
Co ważne: płyta jest niezwykle „równa” kompozycyjnie, właściwie każdy kawałek słuchany osobno broni się znakomicie. I trzeba tu użyć słowa przebojowość, słowa, które ostatnio nie znaczy nic dobrego, oczywiście nie mam na myśli przebojowości rodem z list przebojów RMF. Te kawałki po prostu wchodzą w głowę i każdy z nich trzyma wysoki poziom. Z pięknie dobranymi grubymi brzmieniami analogowych syntezatorów, przetykane quasi ambientowymi „obrazkami dźwiękowymi” („Typer”), świetnie zaaranżowane, przestrzenne, z ciężarówką sampli, pisków i zgrzytów… Do tego to, z czego Ogre jest znany: wokale przepuszczone prawdopodobnie przez wszystkie będące w zasięgu ręki efekty, choć trzeba przyznać że brzmi to jak na niego bardzo przystępnie i spokojnie można to nazwać śpiewem. Wszystko razem tworzy mieszankę wybuchową i jeżeli ktoś nie miał jeszcze przyjemności poznać twórczości ohGr’a, jest to idealny punkt startu.
Co państwo na to?