
Nick Cave & the Bad Seeds – Ghosteen

“Ghosteen” to jeden z tych albumów, co do których moje uczucia ulegały zmianom w czasie. Kiedy zaczęłam go słuchać premierowo na streamie na YouTube’ie, początkowo byłam jak zaczarowana. Potem zaczęło mi się nudzić i pod koniec byłam zadowolona, ale trochę zawiedziona – zawiedziona brakiem tego, co zawsze lubiłam w The Bad Seeds, czyli chociaż odrobiny energii. Ten album ma jednak inną energię, którą doceniłam z czasem, wsiąkając w niego coraz bardziej dzień po dniu.
Wiele osób zapomina, że to właśnie “Ghosteen” jest pierwszym albumem w całości stworzonym po śmierci nastoletniego syna Nicka Cave’a Arthura, który spadł z klifu kilka lat temu. W zbiorowej świadomości jako dzieło mierzące się z tą tragedią funkcjonuje wydane w 2016 roku “Skeleton Tree”. Jest tak pewnie dlatego, że to właśnie ten album został wydany jako pierwszy po tym smutnym wydarzeniu, ale również z innego powodu – połączony był z nim film “One More Time with Feeling” poświęcony powstawaniu albumu i temu, jak artysta wraca do twórczej pracy po swojej osobistej tragedii. Film, którego po prostu nie da się zapomnieć.
Tymczasem sam Cave wielokrotnie podkreślał, że utwory na “Skeleton Tree” powstawały w dużej mierze przed śmiercią jego syna. Tak więc o ile “Skeleton Tree” oddawał żałobę Nicka w wykonaniu (w końcu utwory tworzył przed, ale nagrywał już po śmierci Arthura), o tyle “Ghosteen” to już w pełni kompozycje o żałobie. I o ile “Skeleton Tree” był albumem dojmująco przygnębiającym przy całym swoim pięknie, to również bardzo przejmujące “Ghosteen” ma w sobie bardzo dużo nadziei i nawet okładka zdaje się nam pokazywać obraz z raju, a nie czarną rozpacz, w której są ci pozostawieni z żalem na Ziemi.
Cave zapowiadał, że “Ghosteen” będzie albumem podzielonym na dwie części – utwory-rodziców oraz utwory-dzieci, połączone ze sobą poprzez spoken word (jak rozumiem ma to być utwór “Fireflies”). Jeśli mam być szczera, to gdyby Nick nie zapowiedział, że ze spoken word będziemy mieć do czynienia, to uznałabym wszystkie kawałki za pełnoprawne piosenki, ponieważ nie różnią się one zbytnio formą. Wokal, który bardzo często rzeczywiście jest bardziej mówiony niż śpiewany, uzupełniony jest nastrojową muzyką, która pozbawiona jest, co nietypowe dla The Bad Seeds, gitar, prawie w ogóle nie znajdziemy tutaj też perkusji. Jest za to bardzo dużo elektroniki i ma się momentami wrażenie, że to po prostu kolejna współpraca Nicka Cave’a i Warrena Ellisa, może soundtrack jakiegoś filmu albo serialu, a nie kolejny album pełnego zespołu. “Fireflies” faktycznie jest zupełnie bez wokalu i najbardziej “mówione” ze wszystkich utworów, ale ogólnie mam wrażenie, że na albumie Nick naprawdę śpiewa niezbyt często (ale za to przy akompaniamencie przyjemnych chórów).
W sensie lirycznym, czy też klimatu, rzeczywiście można dostrzec podział utworów na dwie części. Podobnie jak na “Skeleton Tree” Cave opowiada nam o swoich emocjach, prezentując różne historie. Na początek mamy kilka słów o Elvisie, w międzyczasie liczne odwołania do religii, dużo o miłości i – przede wszystkim – o tęsknocie i śmierci. Na pierwszej części albumu dominuje smutek – tak jakby utwory-rodzice były zapisem uczuć bezpośrednio powiązanych z tragedią, pierwszym, dojmująco przygnębiającym etapem żałoby – żalem i tęsknotą, rozpaczą, zwątpieniem.
Druga część zaczyna się od utworu tytułowego, czyli “Ghosteen”, chyba najbardziej pełnego nadziei, ale też pompatycznego, na całym albumie, ale kończy się kawałkiem “Hollywood”, którego do tej pory posłuchałam raz i więcej nie mam odwagi, bo jest tak przejmująco smutny. Wkraczamy więc w kolejne etapy żałoby – słychać, jak Nick poszukuje sensu, reorganizuje swoje myślenie o świecie, a w końcu dochodzi do akceptacji. Nie oznacza to, że album robi się radosny – akceptacja śmierci nadal jest smutna, ale Cave śpiewa w “Hollywood”, że każdy stracił kogoś, kogo kocha. Godzi się z przemijaniem, kołem życia. Utwór “Hollywood” opowiadający między innymi o poszukującej ratunku dla umierającego dziecka Kisie Gotami (historia zaczerpnięta z buddyzmu) jest według mnie tutaj kluczowy, jest jak podsumowanie i zamknięcie w kilku minutach całości, której właśnie wysłuchaliśmy. Kisa mierzy się ze swoją tragedią, próbuje jej zapobiec, szuka rozwiązań, aby w końcu zrozumieć, że każdy kogoś traci, a tęsknota żywych za tymi, którzy odeszli, jest wspólnym doświadczeniem całej ludzkości.
“Everybody’s losing someone
It’s a long way to find peace of mind, peace of mind
It’s a long way to find peace of mind, peace of mindAnd I’m just waiting now, for my time to come
And I’m just waiting now, for peace to come
For peace to come”.
W obliczu tego widzę sens podziału na “utwory-rodziców” i “utwory-dzieci”. Jedne bowiem powstały niejako z drugich – zmiana myślenia o życiu i śmierci wynikła z doświadczenia tragedii i żałoby.
“Ghosteen” to nie jest album, który będzie mi towarzyszył często, ale pozostanie we mnie na zawsze. Doświadczenie słuchania go w nocy, w momencie premiery, razem z fanami na całym świecie. Teksty, które pozornie nie odpowiadają o śmierci syna, ale które łamią serce fragmentami, takimi jak “Well, sleep now, sleep now, take as long as you need | 'Cause I’m just waiting for you”, czy “There’s nothing wrong with loving something | You can’t hold in your hand”. Ale też doświadczenie nadziei, obcowanie z tym, że można się podnieść nawet po najgorszej tragedii i zobaczyć w niej jasność. To wszystko zostanie w moim sercu i duszy.
Co państwo na to?