Mutual Benefit – Love’s Crushing Diamond
To chyba łąka się budzi wraz z pierwszym utworem, wyłania się z ciszy i nocy, i zwraca ku słońcu. Szemrze strumyk. Podnoszą się dźwięki skrzypiec i nabiera koloru syntezatorowe tło. Dzwonki, blaszki i werbelki przez całe dwie minuty poszukują czytelnej struktury i dopiero potem wpuszczają wokal. Gdzie jest, do cholery, głos Krystyny Czubówny? Nic z tego, wchodzi śpiew Jordana Lee: „I clear my mind of joy and sorrow…”
Pierwsze co obsesyjnie narzuca mi się po przesłuchaniu płyty, to porównanie z debiutem Bon Iver „For Emma, Forever Ago”. Ale nie dlatego, że podobny. Dlatego, że inny, całkowicie na drugim biegunie. Bo Justin Vernon zaszył się przed laty w lasach Wisconsin i nagrał w samotności rzecz wyjątkową, płynącą z wnętrza i pustoszącą je zarazem. Nagrał to w jakości…, tak, wiemy w jakiej. Dalekiej od wzorców z pomieszczeń studyjnych za setki tysięcy dolarów, własnymi siłami, na taśmowym czterośladzie, co ograniczało liczbę ścieżek i zmuszało do dużej liczby zgrań oraz overdubbingów. Wspaniałe i autentyczne przeżycie dla słuchacza.
Zostaje mi powiedzieć, że płyta jest ładna. I powierzchowna, niestety.
A tutaj, na „Love’s Crushin Diamond”, mamy zupełnie innego mistrza ceremonii. Gościa, który, owszem, sam kontroluje wszystko, ale bez instrumentalistów raczej obyć się nie może. I nagrywa również w analogowej technice, lecz z przejrzystością świeżo wysprzątanego akwarium. Co przy zielonkawym od glonów brzmieniu Bon Iver’a od razu wygląda na pracę sztabu muzyków, realizatorów i producentów. I asystentów od parzenia kawy. Po coś ty mi, Justinie Vernonie, przyszedł do głowy, gdy słuchałem tej płyty, po coś ty mi kontekst dla Mutual Benefit wytworzył? Bo można byłoby „Love’s Crushing Diamond” określić jako ważną, cudowną i epokową, jak to już pitchforki różne w październiku i listopadzie 2013 roku czyniły. I bym się pozachwycał melodyjkami i zdolnościami, i aranżami, jak to instrumenty przechodzą jedne w drugie, jak to wielobarwna pozytywka do dziesiątej potęgi pracuje niczym mechanizm szwajcarskiego zegarka.
Zostaje mi powiedzieć, że płyta jest ładna. I powierzchowna, niestety. Nawet jeśli czasem Lee decyduje się na odważniejszy ruch. Np. w „Golden Wake” ogranicza warstwę perkusyjną do bijącej na raz stopy i jednostajnego hi-hatu z maszyny perkusyjnej, przypominającego metronom, który ktoś zapomniał zdjąć ze ścieżki. Fajnie, a co? Trzeba mieć muzyczne jaja, żeby zostawić takiego potworka na tracku. Ale co z tego, skoro już w kolejnym utworze znowu zechce udowadniać, że ważniejsze niż poszukiwanie tożsamości tej muzyki jest udowadnianie, że się potrafi grać, że się potrafi napisać ładny kawałek i że się umie go dobrze wyszlifować.
Budzi się ta łąka i rozwija, mieni się, bo przecież tu melodia na flecie, tam żeński głos wspiera Jordana, tu liryczne skrzypce, a tam marsz bongosów. Tu z kobitą unisono, a tam ona sama, albo on sam (choć przyznać trzeba, że Lee raczej krąży wokół wysokich dźwięków, więc jego głos pasuje do myśli o kobiecej delikatności brzmienia całej tej płyty). Trochę elementów lo-fi, a to nagranie szumu, a to jakiś fragment brzdąkania czy gadki z próby doklejone do utworu.
I jeszcze coś: Jordan Lee pochodzi z Teksasu, i choć płyta została nagrana w Bostonie, nie podnoszę tego przypadkowo. Słychać wycieczki na muzyczny Dziki Zachód, czasem tylko przez subtelne nawiązania, jak w „Advanced Falconry”, czy „Let’s Play/Statue Of A Man”, albo zupełnie wprost, jak w zamykającym płytę „Strong Swimmer”. Oczywiście muzyka Zachodu nie przeważa, płyta pozostaje folkowa w znaczeniu współczesnym, jednak te wycieczki nadają jej odrobinę pożądanej archaiczności, przenosząc poza czas, poza aktualność, sprawiają, że nie wystartuje w żadnym wyścigu po nowoczesne brzmienie. A to akurat dobrze, że na tę łąkę nikt paru sztucznych kwiatów nie wkopał, rolki murawy nie rozwinął, a na niebo nie rzucił wizualizacji.
Co państwo na to?