Muchy – Chcecicospowiedziec
Lubię Muchy, przedstawicieli polskiego indie rocka – nurtu, który na dobrą sprawę nigdy nie powstał. Nie mam co prawda pewności do kogo sami zainteresowani adresują swoją twórczość, zakładam, że celują nieco powyżej typowego słuchacza Lady Pank, ale nie czują oporów przed udziałem w sztucznym jak sto diabłów programie na antenie zgrzebnego polskiego MTV. Wspominam o tym, bo w funkcjonowaniu tej grupy faktycznie widoczny jest pewien dysonans, a tym, którzy skreślają ich z założenia nie trzeba przecież dawać dodatkowych powodów – jako ostateczny argument przeciwko wystarczają zwykle modne okulary i wypielęgnowane grzywki przynajmniej połowy członków grupy. Muchy, nie bez pewnych trudności (zmiany w składzie, zmiana wytwórni), wydały właśnie trzeci album.
„Chcecicospowiedziec” pisane w ten właśnie sposób, składa się ze zwartych, surowych i bezpośrednich niespełna trzyminutówek oraz utworów nieco bardziej otwartych, wielowarstwowych i poszukujących. Podział jest bardzo wyraźnie widoczny, ale cały dowcip polega na tym, że w obu przypadkach są to po prostu ładne piosenki, które panowie postanowili z rozmysłem zepsuć odpowiednio: przerysowaną żywiołowością i rock’n’rollowym brudkiem oraz produkcyjną obróbką. Na wszelki wypadek zastrzegam, w określeniu „ładne” nie ma ani grama kpiny, o ładne piosenki wcale nie jest łatwo.
Jedyny utwór wyraźnie nawiązujący do starych Much to bardzo zgrabne i dość taneczne, ale znane już od pewnego czasu „Nie Przeszkadzaj Mi, Bo Tańczę”, pozostałe ścieżki wpisują się w przedstawiony powyżej schemat, tworząc przyjemną przeplatankę. W szczepie gitarowo-bezpośrednim prym wiedzie „Wyjątkowo Zwyczajnie” oraz singlowe „Zamarzam”; w grupie „poszukującej” przede wszystkim „Wróżby” oraz „Ani Słowa”.
Z pewnością zwraca uwagę produkcja – aktualna, intrygującą, charakteryzująca się dużą ilością szczegółów, pochowanych po kanałach pogłosów, smaczków i niespodzianek. Różnorodność użytych brzmień, barw i efektów miejscami męczy, w grę może wchodzić delikatne przepropodukowanie, ale na ogół jest intrygująco i bardzo kolorowo. Za studyjną obróbkę odpowiada Marcin Bors – aktualnie postać numer jeden jeśli chodzi o brzmienia atrakcyjnie korespondujące ze światowymi trendami, bez śladów kompleksu prowincji. Mam skojarzenie, którego nie mogę się pozbyć – fajnie nawiązujące do syntetycznych lat 80., wspomniane wcześniej „Wróżby”, w refrenie brzmią niczym new romantic ożenione z ostatnimi produkcjami Moniki Brodki – czyżby Pan Bors odciskał aż tak silne piętno na albumach, w których macza swe palce?
Jednego natomiast jestem pewien – grupa powinna trzymać się z daleka od instrumentów dętych, bo nijak nie pasują do tych piosenek, w takiej „Kurarze” w miejscu radosnego trąbienia całe pasmo zajmować powinien ociekający olejem silnikowym, wściekle przesterowany bas (tak, dokładnie taki, jak w twórczości Death From Above 1979).
Michał Wiraszko próbuje uciekać od jednoznacznie łagodnego i melodyjnego oblicza znanego z „Notorycznych Debiutantów”, pracuje nad swoim głosem i niewątpliwie poszukuje nowych środków wyrazu. Nie jestem pewien czy jest mu do twarzy z rock’n’rollowym wydarciem, w dłuższej perspektywie może grozi to odciskami od kowbojek i nieświeżym oddechem po whiskey (krzyki pod koniec „Poznania”). Możliwe, że chce umrzeć jak James Dean („Krwawy Romans”). Z drugiej strony wierzę, że wie co robi, ciągle jest najbardziej charakterystyczną i charyzmatyczną Muchą w składzie, a o przyzwoite teksty w ojczystym języku jeszcze trudniej, niż o ładne piosenki.
Krótka ta płyta, i nader przyjemnie włącza się jeszcze raz. Play it again, Sam.
Co państwo na to?