Moon Hoax – s/t
Są albumy, o których mieliśmy napisać, jednak zwyczajnie zapomnieliśmy. Są też takie, o których napisaliśmy, jednak recenzja spędziła na dysku twardym czas, który popsuł by najlepsze Bordeaux. Nie chcemy przecież skrycie podtruwać naszych czytelników. Są oczywiście płyty, których recenzje opublikowaliśmy, jednak sam proces pisania o nich okazał się na tyle nużący, że nie warto ich czytać… Debiut wrocławskiego Moon Hoax, mimo że piszemy o nim ze sporym opóźnieniem (płyta wyszła na początku roku), wcale się nie zdezaktualizował. Po pierwsze, gdyż jak na razie, z niewiadomych powodów płyta przeszła przez rodzimy rynek muzyczny prawie niezauważona, po drugie, bo nagrania tej klasy długo nie tracą świeżości…
Moon Hoax ma w sobie zarówno coś z pustynnej psychodelii, na której zaraz wyląduje talerz obcych, jak i deszczowego popołudnia w domu, gdy świat za oknem wydaje się nieco rozmyty, nie tak przygniatający w swej istotności…
Nie chcę wyliczać – jak robi się to zwykle podczas pisania o grupach, w których grają doświadczeni, zaprawieni w bojach muzycy – gdzie, kiedy i z kim grali członkowie Moon Hoax. Muszę jednak zaznaczyć fakt, który moim zdaniem ma decydujące znaczenie dla poetyki, klimatu i brzmienia zespołu. Michał The King Karbowski – gitarzysta i jeden z założycieli Moon Hoax (drugim jest, grający na kontrabasie, Ju ghan), jeszcze kilka lat temu współtworzył, w niektórych kręgach legendarny, a z pewnością jeden z najbardziej wtedy oryginalnych, młodych zespołów łączących freejazzową nutę z rockowym pazurkiem i posmakiem syntezatorowego surrealizmu. Chodzi oczywiście o grupę Robotobibok, której członkiem był również wibrafonista Moon Hoax – Marcin Ciupidro. W tym przypadku mamy to samo połączenie wyrafinowania i kpiny, poważnych modernistycznych inspiracji i psychodelicznej błazenady, które sprawiało, że Robotobibok słuchany był nie tylko przez koneserów jazzu, ale przez spragnionych świeżości fanów wszelkiego rodzaju gitarowego grania. Nazwa grupy, o której dziś czytacie, również sygnalizuje, że będziemy mieć do czynienia z czymś w rodzaju gierki profesjonalistów, którzy chcieliby z przymrużeniem oka pobawić się poważnym jazzowym instrumentarium. Moon Hoax to potoczne określenie pochodzące od jednej ze spiskowych teorii, wedle których kosmonauci z misji Apollo 11 wcale nie wylądowali na Księżycu, wszystko to było po prostu zręcznie przygotowaną mistyfikacją.
W żadnym wypadku nie insynuuję, że muzyka Moon Hoax to ściema. Jest wręcz odwrotnie – członkowie grupy dokonują podwójnego zapętlenia sensu swoich utworów. Z jednej strony, o czym napisałem powyżej, bawią się klasycznym freejazzowym sztafażem, z drugiej swoje kompozycje traktują zupełnie serio, puszczając jedynie oczko poprzez ich nieco odjechany nastrój. Grane na trąbce czy saksofonie połamańce łączą się tu z niewinnymi, wręcz usypiającymi melodiami, długie wolne rytmiczne pasaże dźwięków kaskadowo przeskakują w zupełnie inną, szaloną estetykę przywodzącą na myśl dawnych mistrzów moderny – nieśmiertelnych, i zawsze w tym kontekście przypominanych – Coltrane’a czy Davisa (sprawdźcie choćby Wyprawę do wnętrza ziemi). Jest w tym jednak również coś bardziej rodzimego – Ptaszyn Wróblewski z okresu pierwszych płyt granych ze swoim kwartetem, ja znajduję w tym także nieco inspiracji yassową sceną rodem z bydgoskiego Mózgu. Chłopaki potrafią też pokazać zupełnie ostre kiełki, np. w Time Jugglers, gdzie gitarowo-saksofonowy finał przestraszy niejednego wielbiciela smoothowych brzdąkań. Wszystko to okraszone przeciągłymi dźwiękami wibrafonu, syntetycznymi cymbałkami i sporą dawką szelestu perkusyjnych miotełek. Jest tylko jeden zespół, który może się równać z ich nieco pokręconym stylem – Medeski, Martin & Wood. Niech tylko ktoś spróbuje posądzić mnie o dziennikarski nepotyzm. Zaręczam – nie dostałem za ten tekst ani gorsza.
Moon Hoax ma w sobie zarówno coś z pustynnej psychodelii, na której zaraz wyląduje talerz obcych, jak i deszczowego popołudnia w domu, gdy świat za oknem wydaje się nieco rozmyty, nie tak przygniatający w swej istotności, jak w promieniach radosnego słońca, metafizycznie oddalony. Wtedy dopiero mózg w niezmierzonej ciszy formułuje najbardziej śmiałe i nieokiełznane postanowienia, przechodzi od apatii do kreatywnego chaosu. Tak właśnie jest w przypadku wrocławian – bezustanne balansowanie na granicy hipnotycznej bossanovy oraz ostrej, nieskrępowanej rytmiki daje twórcze efekty. Myślę, że nie jest to ich ostatnie słowo.
Co państwo na to?