mewithoutYou – Pale Horses
Naprawdę doskonale rozumiem wszystkich, którzy odpuszczają choćby tylko przelotną znajomość z mewithoutYou ze względu na nazwę i/lub (niepotrzebne skreślić) silne związki zespołu z tak zwanym Stwórcą. Wszak przelotne znajomości zupełnie nie pasują do zjednoczonych w wierze.
Sprawa nie jest jednak taka prosta. Aaron Weiss faktycznie nader często wpada w manierę nawiedzonego pastora, ale – wierzcie mi – za żadne skarby nie próbuje Was egzorcyzmować. W pozazespołowym życiu wokalista mewithoutYou wykłada na Uniwersytecie w Filadelfii i za moment będzie Panem Doktorem Aaronem Weissem. Obrońcy krzyża na Krakowskim Przedmieściu nie będą mieli z niego żadnego pożytku także dlatego, że pod względem lirycznym miesza w wielkim tyglu judaizm, katolicyzm i islam. Erudycyjne teksty grupy skrzą się mnogością nawiązań, cytatów i odniesień – przykro mi, niewiele tu taniego nawracania na jedyną słuszną ścieżkę. Na straszenie ogniem piekielnym też nie ma co liczyć. Zamiast ponurej starszyzny w jesionkach wyobraźcie sobie raczej nawiedzoną drużynę hipisowskich superbohaterów głoszących nieskończoną miłość, którzy w charakterze batmobila używają czterdziestoletniego sypiącego się busa napędzanego olejem roślinnym.
Dla porządku należałoby wspomnieć także o samej muzyce. A jest o czym, bo na „Pale Horses”, szóstej pozycji w piętnastoletniej karierze grupy, wszystkie dotychczas eksplorowane tropy splotły się w przekonującą i znakomicie zbalansowaną całość. Grupie udało się zachować wierność zaniedbywanym ostatnio, postcore’owym wzorcom – zaświadczają o tym odpowiednio wyeksponowane, gęste i nieco chaotyczne partie bębnów, sporo przesterowanych gitar oraz wysoki poziom emocjonalności w głosie wokalisty. W zupełnie naturalny sposób zassali także parafolkową melodykę i przystępność godną poczciwego, choć nieco już wyleniałego, indie. Do tej parującej mikstury dorzuciłbym jeszcze dwa gramy szlachetnego smuteczku i jaszczurzy ogon.
Na „Pale Horses” wszystkie wymienione składniki idealnie się przenikają, produkcja jest bardziej zwarta niż w przypadku nieco niemrawego „Ten Stories”, a mocne gitary i gniew w głosie wokalisty w czytelny sposób nawiązują do debiutanckiego „A->B Life”. Bez obaw, muzycy znajdują wystarczająco przestrzeni na momenty łagodne i dziecięco naiwne (tu z kolei kłania się „It’s All Crazy! It’s All False! It’s All a Dream! It’s Alright” bajkowy album o szaleńczo długim tytule). Tym razem wszystkie zwroty akcji nie wymagają odrębnych indeksów, nastroje zmieniają się w zawrotnym tempie i nie można być pewnym co przyniosą kolejne takty. Ten album to monolit, trudno wyróżnić którykolwiek utwór – wrażenie pętli podkreśla tekstowa klamra – słowa otwierającego album utworu tytułowego powracają w zamykającym całość „Rainbow Signs”. Osobiście jestem zachwycony.
Co państwo na to?