Mela Koteluk – Migracje
To będzie recenzja rzewna. O emocjach. Babska. Poziom uczuciowości i rozmemłania prawdopodobnie sprawi, że zwariują wszelkie wskaźniki, a zamieszczone pod sufitem zraszacze uruchomią się nagle. W każdym razie czujcie się ostrzeżeni.
Ci którzy jeszcze czytają, na pewno w najbliższych dniach z okazji zbliżających się świąt odświeżą sobie klasykę bożonarodzeniowych uniesień w postaci filmu „Love Actually”. Film ten sama obejrzałam parę dni temu i przypomniałam sobie kilka niesamowitych scen – wyznanie beznadziejnej miłości na olbrzymich kartkach trzymanych drżącą ręką na mrozie, śpiewanie kolęd przez jednego z najwyżej postawionych ludzi w Wielkiej Brytanii i ją – Joni Mitchell, nauczycielkę emocji. Pamiętacie ten fragment?
„Joni Mitchell is the woman who taught your cold English wife how to feel”.
No więc ja z całego serca wierzę w edukację emocjonalną poprzez muzykę. Naprawdę. Uważam że ludzie tego potrzebują. Znam takich, co się ze mną nie zgodzą i będą twierdzić, że przebywając samotnie w domu nikt nie włącza „September” zespołu Earth Wind And Fire i nie tańczy śpiewając do dezodorantu, co sugestywnie pokazuje nam większość komedii romantycznych z fabryki snów. Ci, którzy wątpią są w błędzie. Ja, osobiście, w samotności, śpiewam do dezodorantu. Do pilota od telewizora lub radia lub dekodera. Raz, przez przypadek, do ściskanego w rękach i niemożebnie wkurzonego kota… Robię to!!!
Tacy ludzie jak ja hodują emocje poprzez słuchanie muzyki. Wyrażają radość, owszem (szczególnie w kierunku końcówki rozpylającej), ale przede wszystkim uwrażliwiają się, usmutniają, urefleksyjniają Jest jakaś część ludzkiego jestestwa, która potrzebuje aby zetrzeć z niej cały naskórek i przeformatować ją w niczym nie osłoniętą membranę, która potem będzie wyczuwać wszelkie drgania i fluktuacje. Nic tak nie nadaje się do tegoż procederu jak dźwięk. I słowa.
Wierzę w to, że tekst ma siłę. Wierzę też w polskich songwriterów. Oczywiście, że zdarzają się pomarańcze w pustych szklankach, jajecznice lub inne Czikulinki, nie zamierzam nikogo przekonywać na siłę, pozwólcie mi jednak wpełznąć nieco pomiędzy Wasze argumenty… Bezinwazyjnie i z wyczuciem.
Wierzę w to, że tekst ma siłę. Wierzę też w polskich songwriterów. Oczywiście, że zdarzają się pomarańcze w pustych szklankach, jajecznice lub inne Czikulinki, nie zamierzam nikogo przekonywać na siłę, pozwólcie mi jednak wpełznąć nieco pomiędzy Wasze argumenty… Bezinwazyjnie i z wyczuciem. Oto zestaw najpiękniejszych polskich emocji (fiolka próbna, aby nikogo nie przeciążać).
Miłość: „przesiadujemy w brzuchu lasu i słuchamy wiatru”.
Samotność i przynależność: „nocą przewieszam w domu obrazy. Nie mówię nie, może i chcę przylgnąć murem. Identyfikacyjnie jak w obyczajowym filmie”.
Sprzeczność: „cały ty – ubogi i syty, tak bezlitośnie niepospolity, a ja – nadmierna i głodna umiarkowania i zwyczajności”.
Stałość. Moc: „Jak modlitwa wszystkich dzieci, które znam. Wpłynie siła by coraz mniej się bać. I nie zatopi nas pokusa ani strach, a jeśli zerwie dach huraganowy wiatr- ląd nie utonie. Jak fastryga trwały prawdy wzór”.
Te wszystkie emocje płyną z płyty „Migracje” Meli Koteluk. Drugie wydawnictwo artystki jest kontynuacją jej debiutanckiego krążka „Spadochron”, który możecie znać na przykład z hitowej „Melodii Ulotnej”. Nowa płyta jest spójna, rozśpiewana, naładowana emocjami. Są tu głównie opowieści o delikatności, które rozwijają się i przemijają niemalże bezwiednie. Na pierwszej płycie było wiele odniesień do dzieciństwa, teraz Mela głównie skupia się na relacjach i zmianie, jakiej uległo jej życie. Muzyka podąża za tekstem, tak jak w przypadku poprzedniej płyty: na „Spadochronie” słyszymy o kamykach rzucanych w okno przy akompaniamencie hi-hatu, a na „Migracjach” o żurawiach orgiami składanych z Meli wad, na tle równie misternie złożonym z rudimentowych bitów. Na płycie znajdziemy bardzo miłe dla ucha konstrukcje z użyciem banjo, lub słodko przygrywającej znacznie bardziej swojskiej gitarki. Muzycznie płyta oscyluje gdzieś pomiędzy indie folkiem a popową melodycznością.
Polscy artyści szukają sposobów. Nasza scena nie obfituje w niezmierzone połacie podobnych zespołów, nawet popowych gwiazdeczek nie ma znowu aż tak dużo. Wyryte są jasne granice pomiędzy nowym kiczem, starym kiczem, a niewielkim przyczółkiem neurotycznego grania. Śpiewać w naszym ojczystym języku nie jest łatwo, banał czai się za każdym ogonkiem od ę czy ą, ale niektórym się udaje. Mikromusic czy Domowe Melodie znajdują swoje nisze w słowach. Czy może się to na dłuższą metę udać artyście znacznie szerzej znanemu, jak Meli?
Lubię Melę, lubię jej wrażliwość i lubię to, w jakim kierunku zmierza, choć wiem, że ma jeszcze przed sobą długą drogę. Lubię też zaangażowanie Meli w ratowanie świdermajerów i miłość do słojów drzew uzewnętrznioną na okładce płyty. Jest coś prawdziwego w nieheblowanym drewnie, nieprawdaż?
Co państwo na to?