Max Cooper – Emergence
„Emergence” to składnik większego projektu audiowizualnego (http://emergence.maxcooper.net), poprzez który Max Cooper – doświadczony już producent muzyczny (na koncie niby tylko dwie płyty długogrające, jednak całe multum mniejszych bądź większych EP-ek i remiksy takich artystów, jak Hot Chip), DJ, którego performance w 2012 roku znalazł się na liście 20 najlepszych występów scenicznych wpływowego serwisu muzyki elektronicznej Resident Advisor, oraz adept (z tytułem doktorskim) „biologii obliczeniowej” (dziedziny zaprzęgającej metody modelowania matematycznego do analizy zjawisk przyrodniczych), próbuje wyrazić równowagę rzeczywistości, która łączy ze sobą chaos sił i wrażeń im odpowiadających w zagregowany porządek natury i kultury („Order from Chaos”). Zarówno doświadczenie zdobyte na scenie, jak i w laboratorium, uprawnia go do takich eksperymentów.
O poprzednim krążku irlandzkiego muzyka mówiło się, że słychać na nim koronkowe brzmienie Jona Hopkinsa, chłodną nostalgię Ólafura Arnaldsa i mroczną baśniowość Sigur Rós. Niewątpliwie wszystkie te określniki pozwalają nam opisać również najnowsze wydawnictwo Coopera, jednakże wydaje się, że na „Emergence” znajdziemy o wiele więcej. Wiele utworów na tej płycie utkanych jest z drobniutkich, misternie skomponowanych partii sampli otoczonych szeroką perspektywą przestrzennych syntezatorowych linii, które nadają całości wrażenie spójnej narracji, jakby szerszego i skończonego dzieła ułożonego niczym mozaika z drobnych, przemieszczających się w tempie erozji elementów. W ogóle metafory związane z czasem naturalnych procesów rządzących ziemią wydają się odpowiednio opisywać skalę zamierzenia muzycznego Maxa Coopera – wszystko rozwija się tu powoli niczym erozja, jeśli zaś pulsuje to jak lawa, przelewa się w zupełnie nowe formy. Jeśli jednak jest to perspektywa „geologiczna”, to dotyczy ona nie tylko rodzenia się i umierania naturalnych formacji globu, ale każe także w tej perspektywie postrzegać cywilizacje człowieka – jako stanowiącą konieczny efekt „trwania” o wiele dłuższego i bardziej wszechogarniającego niż nam się wydaje. Cywilizacja jest więc jedynie znikomym fragmentem natury, mgnieniem oka, oka, które samo dostrzega i opisuje organizm.
Mam nadzieję, że powyższe słowa nie przestraszyły co mniej zorientowanych czytelników – nie trwóżmy się, choć nowy album Maxa Coopera wpisuje się w dość szeroki i skomplikowany projekt intelektualny, zarazem jest jednak silnie ugruntowany w – dość konwencjonalnej zresztą – tradycji muzyki elektronicznej, by nie powiedzieć, miejscami tanecznej. Max Cooper, podobnie zresztą jak Burial, którego słyszę w każdym zakamarku tej płyty (tytuł czwartego numeru na płycie od tytułu najsłynniejszego chyba utworu tego ostatniego – „Distant Lights”, różni się jedynie finałowym „s”), zaczynał od hip-hopowych bitów, przemierzając drogę od jasno określonej motoryki tego gatunku do o wiele bardziej rozmytych i trzeszczących, jednak w sumie nadal dość „regularnych” sekwencji rytmicznych. Być może ten ostatni aspekt odpowiada za specyficzny typ przestrzeni jaki wytwarza ta muzyka – jednocześnie geologicznej, szerokiej, otwartej, bezkresnej, jak i animalistycznej, przepełnionej drobnym ruchem, przemieszczaniem się tysięcy istot, szelestem ich maleńkich nóżek, spływaniem wody z ich sierści, westchnieniami ich nozdrzy. Podobnie jak to jest np. na płytach Pantha Du Prince, Cooper oscyluje przez cały czas pomiędzy duchotą i przepychem a chłodnym pejzażem, arktyczną epiką. Jest w tej muzyce coś lirycznego, co zbliża ją nie o do muzyki filmowej, opisowej (szczególnie w otwierającym płytę „Seed”, który ma w sobie także coś z dronowych post-rockowych kompozycji Sigur Rós, a nawet rodzimych adeptów tego gatunku – Tides from Nebula), jednocześnie pełnej emocji, w pewien specyficzny sposób humanistycznej (człowiek to przecież także część natury). To ostatnie porównanie przywodzi na myśl wymienionych już tutaj Jona Hopkinsa i Ólafura Arnaldsa, ja dołożyłbym jeszcze Aphexa Twina, mistrza niekończących się ambientalnych pasaży, przeciągłych dźwięków poddawanych bezustannej niespiesznej modulacji. W „Imprermanence” znajdziemy takie właśnie zapętlające się, błędne struktury o kosmicznym rozmachu, które znamionują przynależność Coopera do tradycji IDM, rozumianego jako muzyka elektroniczna wyrosła z fascynacji rytmiką doprowadzoną do rozmycia, zaniku, funkcjonowania na granicy rozpadu formy (jak to jest w przypadku „Ambient Works” Aphexa Twina).
Ambitny zamiar artystyczny Maxa Coopera posiada dwie strony i koresponduje z dwoma ogromnymi tradycjami kultury. W wąskim sensie, jest to tradycja współczesnej muzyki elektronicznej, która stanowi podglebie artystycznej kreacji Coopera: ambient, IDM, hip-hop, techno stanowią tu jedną całość. Album na szczęście nie sprawia wrażenia pozszywanego z rozmaitych wątków i technik – inspiracje czytelne na poziomie analizy, podczas słuchania nie sprawiają nieprzyjemnego wrażenia niewprawnego i topornego chwytania wszystkich srok za ogon. Album, choć tak stylistycznie różnorodny, jest harmonijny, gdyż przepełnia go spójny zamiar artystyczny – przeświadczenie o kosmicznej strukturze, której jesteśmy częściami. Nie jest to jednak uporządkowany i zastygły na zawsze kosmos, ile raczej bezosobowa choaosmoza, która wije się i kłębi wypluwając nowe formy życia, nie tyle zasada porządku i uwarstwienia, ile zmiany i transformacji. A zatem Max Cooper wpisuje się także w tradycję „muzyki sfer” sięgającą starożytności i renesansu, aż do Hildegardy von Bingen, Mozarta, Góreckiego, Glassa i Autechre. Pokazuje jednak, że nie symfonia eonów rozwija się zawsze pomiędzy dwoma biegunami – złożonymi i głębokimi strukturami dźwiękowymi globalnych procesów naturalnych i drobnymi pomrukami jednostkowego, konkretnego życia: spływającej po liściu kropelki wody, pośpiesznych kroków jeża na ulicy pełnej samochodów, arcyludzkiego uczucia déjà vu.
Co państwo na to?