
Lost In The Trees – A Church That Fits Our Needs

Ta poważnie poruszająca płyta nastrojem i brzmieniem rozpięta jest gdzieś pomiędzy najpoważniejszymi momentami „Misery Is A Butterfly” Blonde Redhead (ciężka atmosfera, połączenie standardowego i orkiestrowego instrumentarium) a soundtrackami do klasycznych pełnometrażowych bajek Disneya (urokliwe orkiestracje). Sprawa jest poważna, bo „A Church That Fits Our Needs” w całości poświęcony jest zmarłej samobójczą śmiercią matce twórcy grupy. I nie chodzi tu tylko o lakoniczny dopisek we wkładce. Zarówno oprawa graficzna, jak i treść wszystkich utworów to rodzaj hołdu oraz próba uporania się ze stratą.
Abstrahując od osobistej traumy Ari’ego Pickera album tego rodzaju to materia niezwykle delikatna – bardzo łatwo popaść w ciężkostrawny patos pozbawiony walorów artystycznych. Bez obaw, Lost In The Trees doskonale wiedzą gdzie wytyczona jest granica, „A Church That Fits Our Needs” to album przytłaczający smutkiem, ale również szlachetny i nieznośnie wiarygodny. I to przede wszystkim ostania z wymienionych cech nie ułatwia odbioru. Zawodzący kobiecy głos pojawiający się między innymi w „Red” czy „The Dead Bird Is Beautiful” sprawia, że momentalnie zaciska się gardło.
I nawet łagodne melodie niezwykłej urody emitowane przez mikroorkiestrę będącą na stałym wyposażeniu grupy nie są w stanie złagodzić obezwładniającego ciężaru gatunkowego tej płyty. „Church That Fits Our Needs” potwierdza starszą niż świat prawdę o tym, że najbardziej wartościowa muzyka powstaje na fundamencie z prawdziwego bólu i cierpienia. „Life is life tu-tu-tututu”.
Co państwo na to?