
London Grammar – Truth is a Beautiful Thing

Zgadza się redaktorze. To bardzo „moja” muzyka i osobiście dla mnie ważna. Moje niegdyś wielkie odkrycie, które tym razem wydało mi się tak bardzo trafiać w nastrój, jaki mi ostatnio towarzyszył, że wzbudziło we mnie nagle tysiąc emocji plus jedną. No i mój bezbrzeżny zachwyt Hanną.
Czekałem drugiej płyty London Grammar jak kania dżdżu. Czekałem w nadziei, że oderwą się od tonacji C i pokażą coś nowego, rozwiną się i uwolnią potencjał, którym wypełniona była już „If You Wait”. Czekałem również dlatego, że wspomniane melodie miałem zgrane do przezroczystej taśmy i przerobione w co najmniej dwóch skrajnie odmiennych stanach świadomości. Potrzebowałem nowego, szukałem więcej, chciałem lepiej, jak uzależniony od głosu Hanny deliryk pozbawiony dostępu do neofickich uniesień. Od uświadczonego w Berlinie koncertu – nomen omen 45-minutowego – na którym to stanąłem z nią twarzą w tors (przepraszam, twarzą w twarz), minęły już niemal trzy lata. Zdecydowanie zbyt wiele.
I chciałbym napisać, że me nadzieje się spełniły, że jest cudownie i przaśnie, że jest klasę wyżej i zostałem nagrodzony za swą cierpliwość.
A nie mogę. Ech.
Samo obcowanie z głosem to jedno, estyma, jaką żywię dla wspomnianej wokalizy nie zmieniła się ani ciut. Długość płyty na wstępie też robi wrażenie, sugeruje (przez liczbę ścieżek) mnogość różnorakich treści i pomysłów. Jednakże, jak mawiał krytyk literacki, „gdy pisarz nie ma wiele do powiedzenia ucieka w oniryzm”. Tutaj powtarzanym opisem przyrody jest nachalnie wyśpiewywane/zawyte „UuuuuUUUuuuuuu” pomieszane z „OoooooOOOOooooo” w niemal każdym z utworów, co przy rozdziałach końcowych przyprawia już o ból zębów. Jakości tu niewiele. Powieść stwarza pierwej pozory nowości i świeżości, zaczyna się mocno, płynnie przechodzi ze wstępu do rozwinięcia i, jakby speszona, po udanym starcie przechodzi zrazu do lądowania kołując przez resztę pasa. „Wypełniacze” to pierwsze skojarzenie, jakie mi się nasuwa. Zgubny samozachwyt to drugie, aczkolwiek nieśmiałe wrażenie…
Nie jest aż tak koszmarnie, jak to może się jednak wydawać. Hity radiowe w stylu zgranych do znudzenia „Oh Woman, Oh Man” czy „Non Believer” bronią się same, ale są po prostu poprawne. Mój faworyt to „Hell to the Liars” z ambitnym, aczkolwiek muzycznie jednak prostolinijnym, finałem. Niewiele dalej staje niemalże monumentalny „Big Picture” a nastrojowość utworu tytułowego motywuje do wytrzymania z nim nieco dłużej aniżeli pierwsze kilka ścieżek. Tym niemniej „Truth…” to wydawnictwo głównie dla fanów London Grammar. Pozostałym znacznie trudniej będzie szukać tu inspiracji. Zespół jest sobą, ale zabrakło mu przysłowiowej pary by sukces debiutu przekuć w krok naprzód. Nader częste to zjawisko (vide drugi krążek SOHNa). Album brzmi jak nagrany z obowiązku, częściowo na odwał, w większości bez poczucia odpowiedzialności za odbiorcę. Nie wracam do niego nawet w połowie tak często, jak do poprzednika. Szkoda.
Jak to w życiu – nie mając zbytnich oczekiwań unika się rozczarowań.
Masz rację, Redaktorze. Chyba chciałem za bardzo.
Oby następnym razem, Hannah.
Co państwo na to?