Lo-Fang – Blue Film
Niektórym to dobrze. Taki Matthew Hemerlein spędził ostatnie kilka lat podróżując od Nashville aż po Bali. Oficjalnym celem tej eskapady były poszukiwania inspiracji potrzebnej do napisania i nagrania albumu „Blue Film”.
Nie oczekujcie po Lo-Fang muzyki świata, tak naprawdę Matthew jest na trwałe przyrośnięty do skrzypiec i pianina – instrumentów, na których opiera się jego klasyczne akademickie wykształcenie. Być może cała podróż to jeden wielki pic i należy traktować ją jedynie, jako sposób spędzania czasu dla dobrze sytuowanego próżniaka z ładną buzią. Niemniej „Blue Film” mu wyszedł. Ludziom z ładnymi buziami zwykle się udaje.
Klasyczne wykształcenie Hemerleina warto mieć na uwadze wyłącznie w kontekście pedantycznie dopracowanych melodii – posłuchajcie tylko jak ładnie się rozwijają – frazy są długie, bogate i frapujące. Słychać, że wykuwał je człowiek, który ma pojęcie jak to robić – to nie przypadkowe przebłyski geniuszu, tylko wypracowane żmudną pracą rzemiosło. Pamiętajcie jednak, że „Blue Film” to elegancki, syntetyczny pop z klasycyzującymi wstawkami – dlatego, odrobinę oddalając perspektywę, należy o akademickim wykształceniu Hemerleina czym prędzej zapomnieć.
Płyta jest soczysta, dopracowana i brzmi jak milion dolarów. Otwierający album „Look Away” z miejsca eksponuje wszystkie atuty twórczości Lo-Fang, a nieprzyzwoicie chwytliwe melodie ubrane są w zgrabne, dopracowane w najmniejszych szczegółach i bardzo modne, połyskujące wdzianko z cekinem. Matthew musi należeć do grupy ludzi, którym nie przeszkadza ich własny głos. Z tym, że nie przeszkadza nie do końca oddaje powagę sytuacji – wokalista uprawia, wokół swoich egzaltowanych partii, podszyty George’em Michaelem autoerotyzm („Boris”).
Punktem odniesienia dla twórczości Lo-Fang może być „Age Of Adz”, ostatni jak dotąd album Sufjana Stevensa. Niestety to porównanie obnaża słabe strony głównego bohatera tego tekstu. Stężenie cukrów prostych utrzymuje się tu na podobnym poziomie, Matthew wzorem Sufjana, chętnie puszcza dźwięki od końca, piętrzy aranżacje, używa bliżej niesprecyzowanych sampelkopiszczałek i zabawkowych, nieco infantylnych brzmień. Jednak wszystkie sztuczki użyte na „Blue Film” pozbawione są tak charakterystycznej dla „Age Of Adz” abstrakcyjnej otoczki. Ta uwaga tyczy się to również grubociosanych i przyciężkich tekstów. Lo-Fang to Sufjan w wersji bezpiecznej i stuprocentowo poważnej. Niestety bez wielobarwnych eksplozji fajerwerków, zimnych ogni, wizyt obcych i podtruwania watą cukrową trąci to wszystko tanim efekciarstwem.
Twórczości Hemerleina nie można odmówić uroku, to bez dwóch zdań bardzo utalentowany gość, ale ktoś odważny powinien zdobyć się na sugestię, że melodia zwrotki „When we’re fire” jest wystarczająco dobra i silenie się na jeszcze słodszy i jeszcze bardziej przebojowy refren naprawdę nie ma większego sensu. Nie jest to odosobniony przypadek, a w efekcie Blue Film to pozycja przeładowana i przeprodukowana do tego stopnia, że potrafi zemdlić. Chyba, że Drogi Słuchaczu, jesteś bulimikiem i chwalisz sobie ten stan rzeczy.
Co państwo na to?