Legumina – Something Pasty and Probably Yellow
To nie jest recenzja. W każdym razie nie za bardzo. No, może trochę. Nie, to nie jest recenzja.
Jeśli przejrzeć książeczkę dołączoną do płyty Leguminy, nie sposób nie zauważyć sowy. Tak, sowy (a nawet sów), która łypie na nas swymi wielkimi sowimi oczyma. Sowa wydaje mi się dobrym symbolem zarówno płyty, o której będzie mowa, jak i tekstu, który mamy przed sobą. Dlaczego? Bo – jak wiemy od Olbrzyma z „Miasteczka Twin Peaks” – „sowy nie są tym, czym się wydają”. Ich życie dotyczy spraw o wiele bardziej niesamowitych i doniosłych niż mogliśmy przewidywać. Są zawsze nie tym, czego się spodziewamy i nie tam, gdzie się spodziewamy. Ta nieco widmowa, pośrednia rzeczywistość to także miejsce eksploatowane przez warszawski duet Legumina, którego krążek wydała ostatnio oficyna Not That Records… Wbrew pozorom ta pełna pluszowej melancholii płytka kryje o wiele więcej, niż chcieliby być może ujawnić nam jej twórcy. Jest jeszcze jedno – autor tej recenzji także ma coś do ukrycia i nie chodzi tu o skłonność do czekolady…
Album Leguminy, mimo pozornie przystępnej stylistyki, to – moim zdaniem – dość przebiegle skrojona całość. Składa się z tak wielu warstw – biograficznych, kompozycyjnych, a także tak wielu inspiracji, że wszystko to zmieszane i wielokrotnie przetworzone daje efekt pewnego rodzaju niesamowitości
Wypada się przyznać – twórcy płyty to ludzie mi bardzo bliscy, znamy się od lat, powiem więcej – w sposób nieuświadomiony stałem się autorem tytułu płyty. Historia jest zabawna, więc ją opowiem: gdy dowiedziałem się, że zespół ma przyjąć miano leguminy, nieco skrzywiony odpowiedziałem, że kojarzy mi się to z czymś ciastowatym i chyba żółtawym… Już wiecie dlaczego trudno byłoby ten tekst nazwać recenzją – ciężko oceniać coś, w czym ma się (wcale nie taki szczątkowy, bo włożyłem w to także sporo ciepłych emocji) udział. Spokojnie jednak, bez trwogi, choć nie jest to recenzja, nie będzie to także panegiryk.
Album Leguminy, mimo pozornie przystępnej stylistyki, to – moim zdaniem – dość przebiegle skrojona całość. Składa się z tak wielu warstw – biograficznych, kompozycyjnych, a także tak wielu inspiracji, że wszystko to zmieszane i wielokrotnie przetworzone daje efekt pewnego rodzaju niesamowitości: w muzyce Leguminy jest coś, co sprawia, że towarzyszy nam ciągły efekt deja vu, jakbyśmy gdzieś już słyszeli poszczególne dźwięki. Po przesłuchaniu całości nie ma jednak wątpliwości, że to ze wszech miar oryginalna, a wręcz miejscami bezkompromisowa twórczość.
Najpierw zatem biografia – to, że „Something Pasty and Probably Yellow” stanowi efekt trwającego od kilku lat procesu egzorcyzmowania związku Marcina i Moniki pewnie już wiecie (wywiad na łamach „Outrave”). To, że taka terapia trwa całe życie, może być zaskakujące, nawet dla samych zainteresowanych. Płyta stanowi jedynie zapis jej części, jest jak stopklatka rzeczywistości dwojga ludzi, którzy najpierw razem, potem osobno, potem znów razem, ale inaczej, a tak naprawdę cały czas we wzajemnej niemożliwej relacji, prowadzą swoje życia – złożone z maleńkich szczegółów. Tych wszystkich żółtych drobiazgów, które zapełniają otwierający album „(Not That) Yellow”. Magiczne słówka „inny”, „inaczej”, „nie tak” zdają się najlepiej opisywać klimat tej relacji, która wypełnia tę płytę nie taka jak była, nie taka jak jest, a nawet nie taka, jaka będzie. Legumina posklejana jest z o wiele bardziej kruchych, a jednocześnie intensywnych nici probabilizmu – „jak mogłoby być”, „jak jeszcze być może”. „No matter what the situation/No matter what was said and done/Never swim alone, never swim alone tonight”… Są rzeczy, których się nie traci, są rzeczy które pozostają w przestrzeni możliwości. Ta przestrzeń jest pamięcią, z niej bierze się twórczość.
Kompozycja. Być może zdradzam zbyt wiele technikaliów, jednak trzeba stwierdzić to z całą mocą – debiut Leguminy jest albumem przeprodukowanym, z dobrymi i złymi stronami takiego stanu rzeczy. Większość utworów była wielokrotnie poprawiana, przerabiana i wywijana od podszewki. To wszystko sprawiło (to i pewnie jeszcze warstwa masteringowa), że całość brzmi bardzo ostro, wręcz krystalicznie, jednocześnie nie tracąc nic ze swej domowej miękkości i przytulnej tekstury. Kiedyś muzyka domowa (lub garażowa) kojarzyła się z lo-fi, organicznym brzmieniem zanieczyszczonym przez nieszczelne domowe studia, brakiem wysublimowanej produkcji, sprzęgnięciami. Dziś jest zupełnie inaczej – choć Legumina to przedsięwzięcie domowe, bo większość kompozycji powstała w mieszkaniu Marcina i na jego instrumentach, to przecież należy pamiętać, że mnóstwo narzędzi nowoczesnego samplingu i obróbki dźwięku pochodzi z internetu, ten zaś oferuje młodym (już nie takim młodym) twórcom ogromne możliwości produkcyjne, których nie miały dawne garażowe zespoły.
Co do inspiracji muzycznych, jakie słychać na „Something Pasty and Probably Yellow” – no cóż, tutaj wymieniać można by bardzo długo. Z jednej strony barokowe sample z dęciaków, spiętrzenia perkusionaliów, perkusyjne unisona, z drugiej zaś akustyczna oszczędność i zwyczajna piosenkowość – mam wrażenie, że jedno i drugie odnosi nas tutaj do eklektycznej twórczości Sufjana Stevensa, którego „Age of Adz” było niewątpliwie jedną z tych płyt, które niegdyś potrafiły połączyć tak rozbieżne gusta recenzenta i Marcina (recenzja „Age of Adz”). Drugim – jak mi się zdaje (no, dobra – to zdanie samego autora muzyki) zespołem, który zaważył na brzmieniu Leguminy jest z pewnością The Notwist z ich nieco nadpobudliwym, gitarowo-syntetycznym brzmieniem balansującym – podobnie jak sama Legumina – na granicy intymności i abstrakcji, elektronicznego chłodu, ascetycznego stonowania i akustycznej erupcji (recenzja „The Devil + You And Me”). Trzeba wspomnieć jednak o jeszcze jednym zespole, którego właściwie dziś już nie ma, a wydaje się, że stanowi on jeden z najważniejszych punktów muzycznej układanki składającej się na styl Leguminy. To Foals. Nie chodzi jednak o podszywających się pod nich gostków z „Holy Fire” i „What Went Down” (co by dobrego o tych płytach nie powiedzieć, to bliższe są one stadionowej stylistyce U2 niż mathrockowej ekwilibrystyce pierwszego albumu), ale tych prawdziwych twórców genialnej „Antidotes”. Ich niepodrabialne pikujące gitary i kaskadowe układanie nutek, ich nadrytmiczność i matematyczny nerw – to wszystko, choć w bardzo stonowanej wersji, znajdziecie w Leguminie.
Na koniec wypada wrócić nieco do warstwy lirycznej – Monika, bo to ona odpowiedzialna jest za tę stronę projektu, powiedziała mi coś, co moim zdaniem doskonale opisuje zarówno jej poezję, jak i jej zgranie z muzyką, którą tworzy Marcin: „to nie w słowach kryje się smutek, ale w ich zestawach i w tych zestawów grze z muzyką”. Nieprzewidywalność skojarzeń, zaskakujące spostrzeżenia, słowa, w których Monika potrafi oddać najbardziej intymne, często bolesne emocje bez wbijania noża w świeże jeszcze rany, wszystko to sprawia, że zaczynamy ufać Leguminie, przestajemy się wstydzić własnych łez, gdy słuchamy tych piosenek. Możecie mi wierzyć, sam długo uczyłem się płaczu, zanim pozwoliłem sobie na ten luksus.
Mam nadzieję, że powyższy tekst nie zrazi tych, którzy spodziewali się klasycznej recenzji, a tym, którzy chcieliby pochylić się nad tym wydawnictwem, pomoże usadowić się w bezpiecznej, choć pełnej nostalgii, przestrzeni nie-pamięci (do wszystkich tych, którzy nie kupili jeszcze prezentów gwiazdkowych – potraktujcie to jako artykuł sponsorowany).
Co państwo na to?