Legendarne Ząbki – 1984 – 1985
Czarno-białe zdjęcie z lat 50. Gdzieś przy trasie W–Z. Grupa chłopców schodzi w dół po stopniach. To oni – Legendarne Ząbki. A jednak nie, zespół powstanie dopiero w 1984 roku. Zdjęcie na okładce płyty, jak sami twierdzili, przedstawia ich schodzących po tych stopniach w czasie, gdy jeszcze ich tam nie było, w innym wcieleniu. Są tam, ale nie do końca. Oni, ale nie całkiem oni. Rozpoznają to zdjęcie jako antycypację własnej legendy. Czas zatacza koło. „Czas nie istnieje!” – jak napisze później Bolesław Błaszczyk, jeden z członków grupy.
Idea kolistego, zamkniętego i nieskończonego czasu przyświeca Archive Series, w ramach której wydany został ten niezwykle oryginalny (jak na lata 80.) materiał, zapis epoki, która, pomiędzy stanem wojennym a upadkiem komunizmu wydała muzyczne twory (m.in. Kafel – zespół, z którym przez krótki czas współpracowała Kasia Nosowska czy industrialny 997, którego „charakterystyka obejmuje traumatyczną dezintegrację Polski lat 80., powiew ceraty, paździerzu i betonu oraz kontrolę widowisk”) niepodobne do innych, głęboko kontestujące rzeczywistość od środka, komunizm jako rzeczywistość tout court. Ten nowy rodzaj kontestacji można by nazwać krytyką ontologiczną czy metafizyczną, dotykająca samych podstaw istnienia, wpisaną w codzienną szarzyznę egzystencji. Niczym w poezji Białoszewskiego, słuchająca „donosów z rzeczywistości”, tej najniższej, najzwyklejszej, w której czai się jednakże ziarno wyzwolenia. Sztuka jako eksperyment z rzeczywistością – muzyka jako nieposkromiona i samowystarczalna w swej fantasmagorii improwizacja to szczelina, która pozwala wejrzeć do królestwa prawdziwej wolności. Wolności od rzeczywistości – otchłani konieczności.
Takie też są Legendarne Ząbki. Nieprzypadkowo patronuje im, przywołany pewnej czerwcowej nocy 1985 roku, Gottfried Wilhelm Leibniz – twórca filozoficznej monadologii. Ich muzyka to eksperyment w wymyślonym przez nich samych stylu modern monadologic. Złożony z niespełna 20-letnich fascynatów eksperymentalnej muzyki Bogusława Schaeffera zespół postawił sobie za cel przeniesienie jego idei do muzyki. Zawieszenie sensu zarówno merytorycznego, jak i muzycznego – oto podstawowe założenie. „Jeśli „monada jest dla siebie całym światem”, tylko samowystarczalna, odseparowana od wszelkiego „stylu” i brukająca z błotem wszelkie konwencje muzyka, może rościć sobie prawo do miana prawdziwej improwizacji. Muzyka monadologiczna wykorzystuje więc wszelkie instrumenty i zaimprowizowane dźwięki: żywa perkusja miesza się tu z radzieckimi automatami, saksofon zakreśla zdradzieckie wolty, przechodząc zgrzytliwie w harmonijkę (z melodyjką jakby z serialu „Zmiennicy”) czy wiolonczelę. Poszczególne dźwięki przeszkadzają sobie wzajemnie, stanowią odrębne byty, które działają na siebie tylko „tu i teraz”. Muzyka ta sama jest jak leibnizowska monada – styka się z klasyką jazzowego modernizmu Coltrane’a czy Trzcińskiego, nowojorskiej awangardy w stylu Johna Zorna czy dokonań Studia Eksperymentalnego Polskiego Radia, choć być może sama tego nie chce i nie czuje.
Legendarne Ząbki to połamany free (!) jazz zagrany w dekadzie szarej niczym papier toaletowy wydawany oczywiście na kartki i zarazem na swój nieporadny sposób tęskniącej za twórczą i kolorową swobodą zachodniej sztuki. Pierwsze skojarzenia po przesłuchaniu tego niesamowitego zbioru nagrań: eksperymentalny jazzgot zmieszany z punkową zadziornością, matematyczna precyzja przesiąknięta groteską i psychodelią rodem z PRL-owskich programów edukacyjnych poświęconych życiu skorupiaków lub sile ciążenia. Tylko ludzie pamiętający choć jeden najdrobniejszy szczegół lat 80. poczują ten świdrujący, bulgoczący, gwiżdżący kolaż odgłosów wydawanych przez proste programatory, szpulowe magnetofony i instrumenty klawiszowe Roland wsparte nieznośną perkusją i niepokojącymi odgłosami wyłapanymi z codzienności.
Trudno, napiszę to: naprawdę polecam tę płytę. Piszę to z wielkim przekonaniem, choć wiem, że niewprawne ucho może mieć kłopot z przebrnięciem przez pierwsze kilka kompozycji. Skąd ten entuzjazm? Wiąże się on z ulgą, jaką przyniosło mi to wydawnictwo. Ja przeczuwałem tę płytę tak, jak chłopaki z „Ząbek” odnaleźli się na zdjęciu z lat 50. Ich muzyka antycypowała wdrukowaną we mnie legendę „betonowego modernizmu lat 80.”. Narodziła się ona pewnie gdzieś w głębokim dzieciństwie, pomiędzy „Przybyszami z Matplanety”, smakiem pierwszej coca-coli i znalezioną na strychu trzeszczącą płytą Sekstetu Komedy z 1956 roku. A może wcześniej – gdy schodziłem po stopniach przy trasie W–Z? Przecież „czas nie istnieje”…
Co państwo na to?