
Laura Marling – Semper Femina

Wyobraźcie sobie – do małej pracowni krawieckiej wchodzi John Lennon, przepuszczając w drzwiach Norę Jones. W środku czekają już na nich Jose Gonzalez i Uma Thurman w swoim sławnym żółtym kombinezonie z Kill Billa. Nagle pomieszczenie zaczyna się kurczyć – zbyt szybko, aby można było uciec; ściany opadają na siebie lekko, jakby były zrobione z kartonu. Zrujnowana pracownia na zawsze pozostanie skurczona do wymiarów kilkunastocentymetrowego kwadratu, w którym znajduje się głęboko schowana bladoróżowa płyta – „Semper Femina” Laury Marling.
Krawiectwo to bardzo precyzyjna profesja. Dobrze skrojony garnitur powinien odwzorowywać linie ciała swojego właściciela z niepokojącą wręcz akuratnością – załamywać się tam, gdzie wymaga tego ruch, spływać w miejscach, które wolelibyśmy ukryć. Piosenki Laury Marling to właśnie tego typu robota – przerażająco śmiałe jak na cyzelujące operowanie igiełką po najbardziej delikatnych emocjach, zszywanie zachwytów, zawodów, codzienności i wyobrażeń.
Czy „Semper Femina” zaskakuje? Czy płyta jest inna niż te, które dotychczas tworzyły bogatą audiografię artystki? Odpowiedź jest jednoznaczna – nie, i całe szczęście
Songwriterka nie jest jednak nowicjuszką w tego typu przedsięwzięciach. Już jako osiemnastolatka potrafiła przeciągnąć słuchaczy przez swoje emocjonalne krosna, śpiewając piosenkę „New Romantic” i tworząc do niej teledysk przywracający cień domenie dziecinnej zabawy. Mimo że ostatecznie ten utwór nie znalazł się na żadnym z wydawnictw artystki, doskonale zapowiedział nową erę na brytyjskiej scenie muzycznej – erę prostych, czasem może nawet infantylnych piosenek o codziennych sprawach i o niebyciu zwycięzcą. W 2007 roku Laura Marling zwiastowała nadejście muzyki indie folk.
Rok później piosenkarka zaangażowała się romantycznie i artystycznie w zespół Noah and the Whale, jednocześnie wydając własną solową płytę. Późniejsze historie miłosno-muzyczne rzucały ją po różnych projektach – między innymi podjęła ona współpracę z muzykami Mumford and Sons, choć i w tym przypadku zakończyło się to rozpadem na obu polach współpracy. Śledząc biografię artystki, można by pokusić się o stwierdzenie, że muzyka i miłość stanowią dla niej jedną materię, trwale splecioną z niteczek emocji, dźwięków i słów. Tym bardziej godny uwagi jest fakt, że na nowym wydawnictwie artystka opowiada o miłości do obecnych w jej życiu kobiet, a także do siebie samej jako kobiety.
Kariera Marling swój punkt kulminacyjny osiągnęła w 2011 roku, kiedy singiel „Rambling Man” podbił listy przebojów na wyspach. Jej genialna zdolność do syntetyzowania trudnych i bolesnych doświadczeń – w tym wypadku wyrażona w wersach „it’s hard to accept yourself as someone, you don’t desire” – nie pozwoliła słuchaczom pozostać obojętnymi. Piosenka osiągnęła ogromny sukces.
Na „Semper Femina” teksty również trafiają między żebra. Kiedy w piosence „Wild Fire” usłyszałam „You always say you love me most/When I don’t know I’m being seen/Maybe someday when God takes me away/I’ll understand what the fuck that means”, poczułam, że Marling szyje mnie bez znieczulenia w zupełnie do tego niedostosowanym miejscu i że nie jest to błaha fastryga. A niech Cię, Laura! Jesteś prawdziwym wirtuozem guzika i pętelki – zamawiam całą kolekcję na wszystkie przyszłe sezony!
Muzycznie nowa płyta artystki składa się z trochę bardziej niż dotychczas skomplikowanych kompozycyjnie utworów, ale wciąż opiera się na emblematycznej dla Marling gitarze akustycznej. Dobrze współgrające z warstwą liryczną melodie kryją w sobie wiele podobieństw do działań Beatlesów czy Nory Jones, są to jednak podobieństwa delikatne, raczej pobrzmiewania niż faktyczne inspiracje. Trochę jakby maźnięcia farby nieco już spranej z nadużytego materiału emocjonalnych kreacji artystki. Ci, którzy zakochani są w indiefolkowych piosenkach-opowiastkach, nie będą rozczarowani.
Czy „Semper Femina” zaskakuje? Czy płyta jest inna niż te, które dotychczas tworzyły bogatą audiografię artystki? Odpowiedź jest jednoznaczna – nie, i całe szczęście. Laura Marling jest świadomą artystką, wie co chce powiedzieć i w jakiej formie to przekaże. Po raz kolejny opowiada samą siebie, tym razem być może nawet bardziej dosadnie ukazując się jako rzeczoną „zawsze kobietę” (czy podobieństwo do „She’s Always A Woman” Billy’ego Joela jest przypadkowe?). Delikatna, uczuciowa, rzucająca mięsem, otoczona podobnymi sobie, taka, której niewiele się udaje – oto (anty)bohaterka płyty. Ten krążek opowiada prawdę. Trudną, brzydką, prozaiczną, bez dodatkowych narracji. Być może tak wyglądają nowe szaty królowej.
Co państwo na to?