
Kissaway Trail – Breach

Historia Kissaway Trail to proces nieustannej redukcji i zawężania terytorium. Duńczycy debiutowali w 2007 roku jako pięcioosobowy skład, nie do końca przekonany co do kierunku, w którym chciałby podążać. Mieszanka skocznych popowych piosenek („La La Song”) i bardziej skomplikowanych, niemal progresywnych form (In Disquise), hojnie upstrzona zwichrowanymi dzwoneczkowymi ozdobnikami niewątpliwie była przyjemna w odbiorze, ale kompletnie niespójna. Członkowie zespołu chyba sami zorientowali się, że coś nie gra, bo wydany trzy lata później „Sleep Mountian” to pozycja egzaltowana, ślamazarna i skrajnie homogeniczna od pierwszego do ostatniego utworu.
Wygląda na to, że już nie potrafią przestać. Po kolejnych trzech latach przerwy za postępującym ograniczaniem muzycznej materii poszły także dotkliwe cięcia składowe – „Breach” firmuje już tylko trójka muzyków. Mniej kończyn obsługujących instrumenty siłą rzeczy oznacza mniej warstw i pulchnych ornamentów – „odbarokowienie” zdecydowanie wyszło Kissaway Trail na zdrowie. Redukcja kapitału ludzkiego (oraz the z nazwy grupy) sprawiła, że zauważalnie zmniejszył się dystans między zwrotkami i refrenami. Na wspomnianym wcześniej „Sleep Mountain” był z tym pewien problem – interesujące rozwiązania melodyczne ginęły, bo słuchacz tracił czujność rozmiękczony monotonią niekończących się wprowadzeń.
Miło ze strony grupy, że pozbyła się większości porastających ich poprzednie dokonania upierdliwości – zostały golusieńkie piosenki, które bronią się naprawdę nieźle
„Breach” nie próbuje żadnych sztuczek, wali prosto w nos udającą automat perkusją, wartkim tempem, prostą strukturą akordów i skondensowanym brzmieniem. Grupa z dużym powodzeniem odnalazła się w końcu w zwartej piosenkowej formule, gdzieś na styku dreampopowej mgiełki i gitarowego konkretu. Przy całym komercyjnym potencjale na „Breach” czuć również jakiś podskórny niepokój, ładne melodie i bezpieczne dla ucha klawiszowo-gitarowe plamy podszyte są rodzajem wiosenno-letniej tęsknoty.
Dokładnie tak samo jak pozornie beznamiętne, dochodzące jakby zza ściany, głosy Thomasa Fagerlunda i Sørena Corneliussena. Miło ze strony grupy, że pozbyła się większości porastających ich poprzednie dokonania upierdliwości – zostały golusieńkie piosenki, które bronią się naprawdę nieźle.
Kissaway Trail nie odkrywają Ameryki, ale udało im się nagrać album doskonały do wieczornych spacerów po cieplejszym z każdym dniem mieście. Trochę melancholijny, jednak ciągle na tyle zrytmizowany, że doskonale wspomaga energiczne przebieranie nogami. Obawiam się tylko, że jeśli Kissaway Trail postanowią zredukować się jeszcze bardziej, to na kolejnej płycie możemy usłyszeć wyłącznie klaskanie.
Co państwo na to?