King Creosote & Jon Hopkins – Diamond Mine [Jubilee Edition]
Album „Diamond Mine” to pierwszy namacalny efekt niespiesznej, bo trwającej aż siedem lat, współpracy dwóch, raczej ponurych panów: zaprawionego w scenicznych bojach około-folkowego songwritera King Kresosote`a i speca od produkcji, tajemniczych generujących dźwięk pudełek oraz wszelkiej maści elektroniki – Jona Hopkinsa. Charakter tej kooperacji jest adekwatny do warunków, w jakich była realizowana, plon, wziąwszy pod uwagę czas trwania albumu w wersji podstawowej, niekoniecznie nad wyraz obfity, ale bez dwóch zdań jest to produkcja unikatowa i warta zainteresowania.
Rozliczanie duetu rozpocznijmy od drugiego z wymienionych – niezależnie od poczynań na innych polach, w opisywanym zestawieniu personalnym konsekwentnie trzyma się tła, precyzyjnie i bardzo subtelnie generując syntetyczne manipulacje z dalszego planu. Dużo częściej zaś zasiada za w pełni analogowym pianinem, harmonią czy organami, które idealnie współgrają z akustyczną gitarą drugiej połowy duetu. Na liście płac figuruje także, jako osoba odpowiedzialna za nagrania w terenie – stąd w otwierającym album instrumentalnym „First Watch” słuchamy szkockich dialogów wypreparowanych wprost z codzienności, wzbogaconych jedynie delikatnymi akordami pianina. Poza tym najbardziej bezpośrednim przykładem field recordingu, Hopkins preparuje odgłosy przyrody, organiczne szumy i trzaski („Runing On Fumes”) na tyle dyskretnie, że nie odciągają uwagi od głosu głównego bohatera, przydają jednak całości niesamowity koloryt. Hopkins potrafi z tych nieco przypadkowych dźwięków, utkać koronkowy podkład wyraźnie rytmizujący całą kompozycję („Bubble”) lub zgrabnie porozciągać i rozwinąć dźwięki mające organiczny rodowód (końcówka i „John Taylor’s Month Away”). Do tego musi być całkiem kulturalnym gościem, bo zostawia dla Cresosote`a całe metry sześcienne wolnej przestrzeni dźwiękowej do zagospodarowania.
To King Creosote – człowiek, którego można podejrzewać o przewlekłe, nieleczone twórcze rozwolnienie – bezapelacyjnie stoi za sterem tej czterdziestominutowej, nostalgicznej podróży w poprzek wilgotnej i powtarzalnej prozy życia w Szkocji. Na przestrzeni ostatnich czternastu lat partycypował w powstaniu ponad czterdziestu albumów, a przemysłowa produkcja rozwinięta na taką skalę i nie realizowana w Japonii musi szwankować na odcinku kontroli jakości – dlatego nie każdy utwór, który King wypuścił w świat, koniecznie na to zasługiwał. W przypadku „Diamond Mine”, wyraźnie pomógł wydłużony termin przygotowań, jego partie mogły spokojnie dojrzeć i okrzepnąć. Właściwy czas sezonowania sprawił, że talent do kunsztownych, a przy tym nienachalnych i nasyconych melancholią melodii lśni jak nigdy. Jeśli nie przekona Was „John Taylor’s Month Away”, musi zrobić to następny w kolejności „Bats In The Attic” – nie widzę sensu w mnożeniu przymiotników czy sileniu się na kolejne porównania.
Opisywana płyta to wznowienie opublikowane w pierwszą rocznicę premiery albumu, zawierające dodatkowo kompozycje z późniejszych, niepełnometrażowych wydawnictwach duetu. Niezmiennie są to nagrania bardzo wysokiej próby, możliwe, że odstają nieco od romantycznego i sielskiego nastroju podstawowej części „Diamond Mine”, dlatego dobrze, że zostały wyraźnie oddzielone ciszą o kilka sekund dłuższa niż standardowa przerwa między utworami. Cześć z piosenek dodatkowych wydaje się nieco bardziej „żwawa” („Missionary”, „Third Swan”), ale nie użyję tego słowa, bo jakoś wyjątkowo nie pasuje mi do owoców pracy twórczej Creosote`a i Hopkinsa.
Jak nietrudno zauważyć, dużo więcej uwagi poświęciłem drugoplanowemu bohaterowi „Diamond Mine”, a to dlatego, że bez tych wszystkich kruchych i niezwykle ulotnych ozdobników mielibyśmy do czynienia z – nie umniejszając kompozytorskim i wokalnym talentom pana Kinga – kolejnym urokliwym akustycznym albumem, idealnie wpisującym się w nurt new folk revieval. Kooperacja z Jonem Hopkinsem wprowadza pierwiastek magiczny, czyniąc z „Diamond Mine” dzieło znacznie mniej oczywiste i jednoznaczne, z pełnym poszanowaniem dla jego intymnej i kameralnej atmosfery. Jeśli jednak nie przekonuje Was ten tekst, może zrobi to nominacja do Mercury Music Prize 2011.
Co państwo na to?