Kapela Ze Wsi Warszawa – Święto Słońca
Napisać, że Kapela Ze Wsi Warszawa nagrała świetną płytę, to w zasadzie nie napisać nic. Ekipa dowodzona przez Macieja Szajkowskiego przyzwyczaiła nas do najwyższego poziomu tworzonej przez nią muzyki. Ich nazwa jest już tak rozpoznawalna, że mogłaby być drugim godłem w stylu Teraz Polska w świecie rodzimej kultury. Naprawdę trudno jest pisać o muzyce, która ani nie jest do końca popularna (w kategoriach mainstreamu), a jednocześnie od prawie 20 lat pociąga za sobą tysiące wyznawców. Tak, wyznawców. Bo tak jak w przypadku kultu słońca w religiach, tak można już – i to w najbardziej pozytywnym znaczeniu – mówić o swego rodzaju kościele KZWW. Być może muzycy obrazili by się za to, że próbuje się ich umieścić w sztywnych ramach jakiegoś wyznania (nie daj Boże, sekty!), jednak wystarczy zapytać któregokolwiek artystę (nie grajka), a natychmiast powie, że wkład Kapeli w kulturę jest niezaprzeczalny. Zaraz potem przyzna on, że każdy krążek KZWW wymyka się sztywnym ramom gatunku, który ktoś kiedyś określił mianem world music, a który KZWW nazywa „transminimalroots”.
Czym zatem jest najnowsza porcja muzyki od KZWW? Czymś na kształt spotkania z całym zastępem szamanów, którzy niespiesznie sączą wyjątkowe i uniwersalne dla każdej z kultur świata historie o relacjach międzyludzkich. Oczywiście punktem wyjścia niezmiennie jest rdzeń oparty na najstarszych polskich ludowych pieśniach. To one są osią, wokół której nadbudowano niesamowite muzyczne pejzaże z całego świata. Naprawdę wyjątkowe jest to, jak harmonijnie współgrają ze sobą melodie wysupłane z polskich krajobrazów, razem z dźwiękami i emocjami rodem z Indii, Persji, hiszpańskiej Galicji, a nadto jeszcze okraszone nowoczesnymi i elektronicznymi (nietradycyjnymi) wtrętami. Jak konkretnie to brzmi? W rdzennie polskie, a może wręcz przedchrześcijańskie, zaśpiewy i melodie inkorporowano dodatkowe instrumentarium kulturowo – teoretycznie – obce Słowianom. Zatem obok rodzimej fideli płockiej, suki biłgorajskiej, albo barabanów, mamy perskie kemanche, galicyjskie dudy i bębenek pendeireta oraz indyjskie sarangi. Co istotne, instrumenty te obsługują prawdziwi wirtuozi – m.in. Kayhan Kalhor, Ustad Liaquat Khan, Mercedes Peón. Tym samym dodają oni kolejny dźwiękowy wymiar wokalnym lamentom, modlitwom czy szeptom, które przed wieloma wiekami najprawdopodobniej dało się słyszeć na terenach zamieszkiwanych przez Słowian.
Taki tygiel dźwięków, emocji, historii, charakterów i tożsamości przyprawia o ciarki na plecach. W zasadzie każdy z utworów na „Święcie Słońca” jest osobną podróżą w świat uniwersalnych wartości. Zrozumie je każdy, bez względu na kolor skóry, wiarę, miejsce urodzenia oraz język, jakim się posługuje.
Warunek jest jeden: trzeba mieć otwarty umysł. Wtedy dodatkowo jeszcze doceni się niemały wysiłek, jaki włożyli w to wydawnictwo muzycy – blisko trzy lata intensywnej pracy, pięć sesji nagraniowych w najlepszych polskich studiach, trzynascie utworów, dwie płyty, jeden album. Efekt? Piorunująco szczery, świeży, multikulturowy i bliski każdemu z nas. Naprawdę jedynym sposobem na przekonanie się o geniuszu twórców to li tylko posłuchanie ich twórczości.
Co państwo na to?